Robin Hood (2010)

Ridley Scott ma już tyle lat, że powinien wiedzieć, iż w pewnym wieku szpagatu nie powinno się już robić, bo można sobie to i owo naciągnąć i uszkodzić. Niestety właśnie szpagat próbuje zrobić w Robin Hoodzie, stając w rozkroku między rewizjonistyczną prawdą a romantycznym mitem. Wychodzi z tego zaskakująco niespójny film, który miejscami jest naprawdę pasjonujący, by chwilę później szokować głupotą.


Robin Hood w tej wersji nie jest nawet Robinem z Locksley. Jest łucznikiem w armii Ryszarda Lwie Serce, synem pierwszego angielskiego socjalisty, który położył fundamenty pod przyszłą Magna Charta Libertatum. Locksleyem staje się udając syna szlachcica. Banitą stanie się ratując królestwo. Jest więc to dość gorzka opowieść o bohaterstwie, które nie zostaje nagrodzone, lecz wręcz odwrotnie budzi wrogość tych, którzy powinni być wdzięczni. Przypomina w tym "1492: Wyprawę do raju". Jednak obok tego jest i druga historia romantycznego Robin Hooda, szlachetnego, który kończy jako banita z Sherwood tworząc komunę albo wręcz kołchoz. O ile ta pierwsza jest surowa w obrazach i brutalnie cyniczna w postrzeganiu władzy i dzierżących ją ludzi, o tyle ta druga jest jakby żywcem wyjęta ze średniowiecznych ballad i aż roi się od niewiarygodnie głupich, ale jakże ckliwych scenek jak tak, kiedy dzielna Marion w zbroi pół żywa całuje się z zakrwawionym Robinem – bohaterem. Te dwie stylistyki zupełnie do siebie nie pasują tworząc schizofreniczny obraz pełen wewnętrznych sprzeczności.

Zresztą to akurat nie było w filmie najgorsze. Są trzy inne sprawy, które nie dają mi spokoju. Po pierwsze jak na film, który próbuje nam wmówić, że opowiada prawdziwą historię, fabuła w bardzo wielu miejscach mija się z prawdą historyczną. Mogę wybaczyć scenę śmierci Ryszarda. Gorzej, kiedy mówi się w filmie o Anglikach i Francuzach. Takie pojęcia wtedy nie istniały, zwłaszcza w odniesieniu do Anglików. Bo też wciąż jeszcze Anglia była mocno podzielona na podpitych Sasów i zdobywców z Normandii. Absurdalnie wypadają sceny, w których król Filip prosi o przejście na język angielski. Nikt ze szlachty tym językiem się nie posługiwał, a już w szczególności nie w obliczu francuskiego króla, biorąc pod uwagę fakt, że Normanowie bardziej czuli się Francuzami niż Anglikami. Jeszcze bardziej absurdalna jest scena, w której Ryszard mówi o Anglikach i Francuzach – on, który nigdy w życiu nie nauczył się mówić po angielsku!

Drugą poważną wadą filmu jest muzyka nieznośnie patetyczna, kompletnie wyzuta z wszelkiego ducha. U Scotta zawsze ceniłem połączenie muzyki i obrazu. Ścieżki dźwiękowe z "Gladiatora" czy "1492" (ach ten Vangelis!) kupiłem sobie na CD, tak mi się podobały. O muzyce z "Robin Hooda" będę chciał jak najszybciej zapomnieć.

Trzecią jest ostatnie 20 minut filmu. Toż to jedna wielka piramidalna kupa śmierdząca kiczem najgorszego sortu. Ckliwe, głupie, wręcz bezmyślne poprowadzenie fabuły po najniższej linii oporu sprawiło, że ostateczną ocenę obniżyłem o jeden punkt. Choć rozumiem kryjącą się za tym myśl: zaczynamy od surowej prawdy, by skończyć na wystylizowanym i nieprawdopodobnym micie to jednak uważam ją za kompletnie błędną i niepotrzebną. Początek też mógłby być trochę inny. Jest bowiem niezwykle podobny do tego z "Gladiatora".

"Robin Hood" ma jednak kilka mocnych punktów, które w dużej mierze równoważą wady. Najważniejszą jest sama konstrukcja bohaterów. Podoba mi się wizja postaci Robin Hooda, Tucka, Willa, Małego Johna a nawet Marion. Russell Crowe i Cate Blanchett łączy pozytywna chemia. Świetnie ogląda się sceny rodzajowe pokazujących Robina i spółkę jako towarzyszy broni i przyjaciół. Wielkim plusem są też sceny humorystyczne jak na przykład Marion rozbierająca Robina. Miodzio. Podobały mi się też zdjęcia i sprawność, z jaką całość zmontowano. Choć czuć, że sporo materiału wycięto, to jednak cały film jest sklecony, że w ogóle nie czuje się upływu czasu.

"Robin Hood" to nie "Gladiator" (choć cytuje go, czy też kopiuje, w wielu momentach), tym bardziej nie jest to "Braveheart", który dla mnie wciąż pozostaje najlepszym filmem o średniowieczu ostatnich lat. Ma jednak w sobie wyrobniczą solidność i bardzo dobre aktorstwo, dzięki czemu broni się pomimo wszystkich ewidentnych wad.


Ocena: 6

Komentarze

Chętnie czytane

One Last Thing (2018)

After Earth (2013)

Hvítur, hvítur dagur (2019)

The Sun Is Also a Star (2019)

Les dues vides d'Andrés Rabadán (2008)