The Zero Theorem (2013)

Jakże się cieszę, że kino czystego absurdu powraca do łask (a przynajmniej, że ostatnio kręci się go całkiem sporo). Terry Gilliam "Teorią wszystkiego" cofa się do czasów świetności tego "gatunku" filmowego, do swoich własnych "12 małp" czy też "Miasta zaginionych dzieci" Jeuneta. Jak tamte filmy, tak i ten pławi się w oparach paradoksów, sennych majaków, rozważań filozoficznych dokonywanych na psychotropach. A wszystko to ocieka barokowymi ozdobnikami wizualnymi. Poszczególne sceny są tak bogate w szczegóły, że nie ma żadnych szans na ogarnięcie całości za pierwszym obejrzeniem (szczególnie, że większość widzów zapewne w niewielkim stopniu zwracała uwagę na drugi i trzeci plan, a jest on tutaj istotny).




"Teoria wszystkiego" to jeden z tych filmów, w które po prostu trzeba się zatopić, zaakceptować paradoksy i bezsens (w dużej mierze pozorny, ale zrozumienie tego zabiera trochę czasu). Jak na tego rodzaju kino przystało, "Teoria wszystkiego" jest filmowym odpowiednikiem wstęgi Möbiusa: dzieje się tu wiele, ale realność tych zdarzeń stoi pod znakiem zapytania i stąd możemy się zastanawiać, czy cokolwiek z tego, co widzimy na ekranie ma w rzeczywistości miejsce, czy może jest jedynie projekcją samoświadomości Qohen. Piszę "samoświadomości", ponieważ Qohen wcale nie musi być człowiekiem, może być programem, procesem – "narzędziem" (jak będzie nazwany przez innego bohatera filmu).

Film "Gilliama" jest bowiem tak naprawdę skarbcem wypełnionym po brzegi tropami interpretacyjnymi. Mamy tu i odniesienia do pitagorejskiej wizji świata i do gnostycznej. Gilliam parafrazuje księgę Hobia i - oczywiście - Koheleta (Qohen Leth to w końcu imię głównego bohatera) i pokazuje, że poszukiwanie sensu życia prowadzi do bezsensownej egzystencji, zaś bezsens istnienia jest źródłem sensu życia człowieka ("Marność nad marnościami..."). Reżyser bawi się też "Matriksem" i Cronenbergiem w jego dickowym wydaniu ("eXistenZ"), a także Orwellem, Burgessem i innymi klasykami kultury. A wszystko po to, by wprowadzić nas w świat, gdzie nasza logika nie ma racji bytu, a jednak całość wciąż pozostaje wewnętrznie spójna

Chwilami "Teoria wszystkiego" jest diamentem najwyższej próby. Są tu sceny, na których prawie popłakałem się ze śmiechu i takie, przy których kręciłem głową nie wierząc, że Gilliam wpadł na równie cudownie absurdalne pomysły. Niestety pod koniec film wytraca tempo, staje się trochę zbyt - jak na mój gust - melancholijny.

Oglądając go miałem wrażenie powrotu do przeszłości. 20 lat temu "Teoria wszystkiego" zrobiłaby furorę. Dziś tego rodzaju filmy nie są w modzie. Choć chyba czasy się zmieniają – przynajmniej jeśli chodzi o niszowe produkcje. Na absurdalnie fantastycznie zabawnych pomysłach bazują przecież takie filmy jak: "Griff the Invisible", "John ginie na końcu" czy "A Fantastic Fear of Everything". Czyżby czasy znów się zmieniały? Czy w końcu to, co przez dwie dekady istniało na obrzeżach kina, teraz powróci do łask? Śmiem wątpić. Nolanowskie wyobrażenie kina SF wydaje się trzymać mocno. Ale pomarzyć zawsze można...

Ocena: 8

Komentarze

Chętnie czytane

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)

After Earth (2013)

Tonight I Strike (2013)