X-Men: Days of Future Past (2014)

Jestem rozdarty. Bryan Singer u sterów zaserwował widzom powrót do przeszłości. "Przeszłość, która nadejdzie" jest duchowym następcą "X-Men" i "X-Men 2". Tyle tylko, że potem Matthew Vaughn nakręcił "Pierwszą klasę". Film był powiewem świeżości. Był dziełem dojrzałym, inteligentnym, skoncentrowanym na bohaterach, a jednocześnie podporządkowanym prawom blockbusterów, kinem w pełni rozrywkowym. Vaughn nie tyle podniósł znacząco poprzeczkę, ile wyznaczył zupełnie inny kierunek serii, bez zrywania z tym, co dokonano wcześniej. Singer-reżyser postanowił zejść z tej nowej ścieżki i wrócić na dobrze udeptany, pewny i bezpieczny szlak.




I to jest właśnie wadą, ale i zaletą filmu. "Przeszłość, która nadejdzie" to kino niebywale monumentalne. Liczba bohaterów, sama skala przedsięwzięcia może przytłaczać. A jednak Singer wszystko to kontroluje. Podporządkował jednej, bardzo konkretnej myśli/fabularnej intrydze. Dzięki temu całość nie tylko trzyma się kupy, ale jest dziełem konkretnym, prawie pozbawionym dłużyzn. Singer znalazł nawet czas, by przypomnieć sceny z innych filmów z serii o X-Menach (choć jednocześnie wprowadza paradoks, którego nie jest w stanie rozwiązać, a mianowicie to, jakim cudem Wolverine ma wspomnienia - a nie tylko wiedzę - z czasów, z których nie ma wspomnień, bo to nie są jego czasy).

Ale to samo jest też wadą, która w świetle "Pierwszej klasy" była dla mnie nie do przejścia. Singer wrócił tu bowiem do myślenia o "X-Menach" w kategorii przypowieści mającej konkretny przekaz. W "Przeszłości, która nadejdzie" liczy się tylko ów "mesydż" i akcja. Bohaterowie są tu jedynie elementami, które "pchają" fabułę do przodu. Ale żadna z postaci nie przechodzi autentycznej wewnętrznej podróży, choć kandydatów do jej odbycia jest co najmniej troje: Wolverine (oczywiście, bo przecież on dość dosłownie podróżuje duchem), Mystique/Raven (bo to ona jest osią intrygi) i Charles (który z wraka człowieka musi się wydźwignąć, by stać się tym, kim będzie po latach w "starej" serii). Och, są tu sceny popisów aktorskich McAvoya, Fassbendera i Lawrence. Ale nie są one w stanie ukryć tego, że jest to jedynie pozorowane psychologizowanie, puste i w gruncie rzeczy pozbawione innego znaczenia niż dokręcania fabularnej śruby.

Rozczarował mnie również brak czarnego charakteru. Ale z drugiej strony doceniam spryt takiego posunięcia. Zamiast bowiem wyrazistego złoczyńcy w "Przeszłości, która nadejdzie" mamy tykającą bombę, którą uosabiają Sentinels z przyszłości. To ich zbliżanie się do kryjówki wyznacza ilość czasu, jaka pozostała do zakończenia misji sukcesem lub porażką. I choć Sentinels są efekciarskie, to jednak nie zastąpią prawdziwego bad guya.

Z całego filmu chyba najlepiej wspominać będę Quicksilvera. Scena spowolnienia czasowego w Pentagonie to moja ulubiona sekwencja nowych "X-Menów".

Ocena: 6

Komentarze

  1. No zobaczymy. Nie przepadam jak jest tyle "głośnych" nazwisk w obsadzie. No ale zobaczymy w tygodniu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak fan X-Menów cieszę się, że udało się aż tyle upchnąć.
      Ale niestety przez to film po prostu nie ma bohatera :(

      Usuń

Prześlij komentarz

Chętnie czytane

One Last Thing (2018)

After Earth (2013)

Hvítur, hvítur dagur (2019)

The Sun Is Also a Star (2019)

Paradise (2013)