Posty

Wyświetlanie postów z luty, 2014

All Is Lost (2013)

Jest mi trochę żal Chandora i Redforda. Ich film bowiem został przysłonięty przez olbrzymi cień rzucany przez "Grawitację". Fabularnie oba filmy opowiadają tę samą historię. I tu i tu cywilizacyjne śmieci prowadzą do tragedii. I tu i tu główna postać jest zdana wyłącznie na siebie. I tu i tu po pierwszej tragedii następują kolejne katastrofy, które prowadzą postać na skraj załamania. I tak dalej... "Wszystko stracone" nie jest jednak filmem tak widowiskowym, a i Redford niestety nie przykuwa tak uwagi, jak Sandra Bullock. Obraz Chandora to kino eksperymentalne, surowe, z minimalną liczbą dialogów. To sprawia, że inaczej niż w "Grawitacji" rozłożone zostały akcenty. Przetrwanie u Chandora schodzi na drugi plan. "Wszystko stracone" przede wszystkim konfrontuje człowieka ze światem przyrody, który jest jednocześnie piękny i śmiertelnie niebezpieczny. I zapewne dlatego "Wszystko stracone" przypomina mi nie "Grawitację" a &q

Non-Stop (2014)

Jeszcze parę filmów akcji temu wydawało mi się całkiem fajne to, jak Liam Neeson na starość odrodził się jako gwiazda tego gatunku, choć za młodu wybierał przecież innego typu produkcje. Ale teraz niestety wypada żałośnie, jak podstarzała dziwka, która stosuje te same tricki, co w okresie swojej świetności i jest ślepa na to, że zamiast podniecenia wywołuje odruch wymiotny. A przecież w "Non-Stop" Neeson wcale nie jest najgorszym elementem! Cały ten film to jedno wielkie nieporozumienie. Sklejone z odchodów pozostawionych przez twórców kina akcji lat 80., jest śmierdzącą breją, od której należy trzymać się jak najdalej. Każdy kiczowaty pomysł, który w dobie hitów na VHS-ach robił furorę, tu został wykorzystany, nie do budowy klimatu czy dla frajdy widzów, lecz z nadętym poczuciem, że robi się rasowe kino akcji. Otóż nie. Gatunek ten owszem bazuje na kalkach i nieustannie kopiuje te same pomysły, ale do sukcesu potrzebuje luzu, lekkości narracyjnej, a kiedy jeszcze intryg

One Chance (2013)

"Masz talent" to kino interesujące z antropologicznego punktu widzenia. Ukazuje bowiem to, jak Amerykanie widzą i odbierają brytyjskie komedii obyczajowe. David Frankel do spółki z braćmi Weinstein postanowił zrobić doskonałą imitację oryginału. Mamy więc brytyjski temat, brytyjskich aktorów (dość szeroko rozumianych, bo w końcu Colm Meaney jest Irlandczykiem), brytyjski humor, brytyjski akcent. Nie zapomniano w filmie o niczym: jest więc i robotnicze środowisko, z którego bohater się wywodzi (zupełnie jak w "Goło i wesoło" lub w "Billym Elliocie") jak również nieprzeciętnie odjechany kumpel (a la Rhys Ifans z "Notting Hill"). Wysiłek włożony w odtworzenie brytyjskiej komedii jest naprawdę imponujący. Niestety twórcy zapomnieli o najważniejszym elemencie: o duchu. "Masz talent" jest pusty, wręcz przezroczysty. Nie ma w nim prawdziwego życia (choć oparty jest na faktach), nie ma w nim rzeczywistych uczuć. Wszystko jest wypucowane, a

Solo (2010)

Są takie chwile w naszym życiu, kiedy musimy się odciąć od świata, kiedy nawet najbardziej troskliwy kontakt z bliskim czy znajomymi budzi w nas ból. Czasem jesteśmy (a przynajmniej wydaje nam się, że jesteśmy) zmuszeni odciąć się od innych, dla zachowania dumy, własnej tożsamości. Ale to, co na początku jest doskonałą strategią przetrwania, z czasem może okazać się tym, co tworzy wokół nas zupełnie nowe więzienie. Z tego więzienia będzie się trudniej wydobyć. Wie o tym doskonale Angelo. On przekroczył Rubikon. Dla niego nie ma już powrotu. Ale Rafa, jeden z klientów motelu, w którym Angelo pracuje, dopiero na tę drogę wkracza i dla niego jest jeszcze szansa. Przypadkowa przyjaźń będzie dlań szansą na ratunek, drugiemu zaś pomoże przetrwać trudne chwile. "Solo" to kino niezłe, ale ja jednak wolę krótkometrażówki nie tak smutne i stonowane. Preferuję shorty z pazurem, drapieżne, odważne, przewrotne. Tak więc "Solo" z góry było skazane na niezbyt wysoką ocenę. Ni

G.B.F. (2013)

Po "G.B.F." sięgnąłem ze względu na Megan Mullally. Mam do niej słabość, choć w kinie rzadko kiedy dostaje role warte jej komediowego talentu. Tu też gra drugie skrzypce, ale jej wielką zasługą – przynajmniej jeśli chodzi o mnie – jest to, że w ogóle dzięki niej film obejrzałem. Gdybym wcześniej sprawdził, kto jest reżyserem, raczej odrzuciłbym "G.B.F." jako potencjalną szmirę. Jako producent Darren Stein  jeszcze się broni (w końcu dzięki niemu powstało "All About Evil" ), ale jako reżyser niestety nie miałem o nim najlepszego zdania. A tu taka niespodzianka! Pierwsza godzina "G.B.F." to brawurowa komedia. Co chwilę parskałem głośnym śmiechem. Od czasu "Królów lata" nie słyszałem równie zabawnych tekstów. I to wystrzeliwanych seriami, jeden po drugim. Dialogi są zabawne, trafne i inteligentne. Twórcy bezwzględnie rozprawiają się ze stereotypami, poprawnością polityczną, która sama staje się terrorem, cywilizacją powierzchowności.

The Romantics (2010)

Niektórzy ludzie to dopiero mają problemy... a raczej ich nie mają, więc wymyślają sobie komplikacje, byle tylko ich życie nie wydawało im się nudne i nijakie. Laura i Tom kochają się. Ich uczucie trwa od dekady. A jednak Tom właśnie ma zamiar ożenić się z Lilą, przyjaciółką Laury z czasów studiów. Dlaczego? Z prostego powodu: łatwiej jest Tomowi i Laurze tworzyć coś niedookreślonego, ekscytującego i przerażającego ich zarazem. Lila zaś oferuje stabilizację, która niczym piorunochron strzeże Toma przed paniką wywołaną nadmiarem emocji. Brzmi to wydumanie, prawda? I niestety taki też jest film. "Romantycy" wydają się chwilami idiotyczni, a w całości pozbawieni znaczenia. Ale czego innego można się był spodziewać po dziele zrealizowanym przez autorkę powieściowego pierwowzoru? "Romantycy" są kolejnym dowodem na to, że pisarze nie nadają się do ekranizacji swoich dzieł. Nie potrafią uwolnić zaklętego w słowach ducha, dokonać niezbędnej transformacji fabuły w nowym

After.Life (2009)

Ambitna porażka. Agnieszka Wójtowicz-Vosloo chciała pogodzić dwa różne gatunki filmowe. Z jednej strony mamy horror "o duchach", z drugiej strony thriller o schizofreniku "mordercy". Oba gatunki łączy temat śmierci i zagadka, czy bohaterka żyje czy też nie. Ci, którzy skupią się tylko na tym problemie, będą zapewne usatysfakcjonowani, bowiem reżyserka długi czas potrafi utrzymać odpowiedź w tajemnicy. Ale dla mnie problem szybko zszedł na drugi plan. Skupiłem się na samej narracji, a ta niestety okazała się dość dziurawa. "Życie.po.Życiu" nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Każda scena jest podporządkowana pomysłowi połączenia dwóch przeciwstawnych wizji tego, co się działo. Ale przez to sama historia spychana jest na drugi plan. Liczy się tylko prowadzona z widzem gra. A ponieważ nie jest ona oparta na finezji, przestała mnie interesować. O wiele ciekawszy wydał mi się wątek dzieciaka, który staje się terminatorem Liama Neesona. Trochę żałuję, że to n

Bullet to the Head (2012)

Walter Hill powinien już chyba przejść na emeryturę. Zasłużoną, bo w końcu ma na swoim koncie kilka całkiem dobrych filmów. Szkoda więc, że na starość robi takie bzdury, którymi tylko niszczy swoją reputację. "Kula w łeb" to jedna z tych produkcji, którymi telewizje katują cierpiących na bezsenność. Jest to idealna zapchajdziura w ramówce o czwartej nad ranem, kiedy większość ludzi jeszcze smacznie śpi. Fabuła jest tak prosta, że ci nieliczni, którzy ledwo kojarzą o tak wczesnej/późnej porze, nie będą mieli najmniejszych problemów z podążaniem za kolejnymi zwrotami akcji (a raczej czymś, co te zwroty udaje i to równie nieprzekonująco co Rosati rosyjską dziwkę). Dialogi są tak tępe i walą po uszach tam mocno, że każdy widz dobrze zrobi umawiając się do neurologa na wizytę kontrolną, by sprawdzić, czy nie doszło do urazu mózgu. A gra aktorska! Matko jedyna, taka niekompetencja byłaby powodem do wstydu nawet na planie filmu pornograficznego. Jedynie scena walki na toporki

High School (2010)

Podziwiam reżysera. Wydawało mi się, że poszedł na łatwiznę. Bo też, czy może być coś łatwiejszego od nakręcenia komedii o tym, jak całe liceum obżarło się murzynkiem z marihuanowym nadzieniem? Daj bohaterom się najeść i zabawa gotowa, prawda? Okazało się, że jednak tak nie jest, a przekonał mnie o tym właśnie reżyser "Szkoły na haju". Ze zdumieniem naliczyłem może pięć zabawnych momentów w całym filmie! I to tylko dlatego, że dość łagodnie podszedłem do zdefiniowania tego, co uważam za zabawne. "Szkoła na haju" jest niebywale bezbarwnym, pozbawionym pomysłu na humor, filmem. Gdyby mi to ktoś powiedział przed obejrzeniem filmu, to bym nie uwierzył. Przecież nie można być aż tak kiepskim twórcą. A jednak! No cóż, świat kina nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. I w sumie to dobrze. Ocena: 5

El reloj (2008)

Jakież to było urocze. I jak dużo powiedziało mi o Marco Bergerze. Jego krótkometrażowy debiut zawiera sporo elementów, które znaleźć można w jego najnowszym filmie "Hawaii". Jest więc zabawkowy projektor do slajdów i te same (chyba, w każdym razie bardzo podobne) drzwi do łazienki. Sama relacja dwójki głównych bohaterów jest też prawie identyczna. El Reloj de Marco Berger from Universidad del Cine on Vimeo . "El reloj" zawiera w sobie to, co stanie się najsilniejszym punktem twórczości Bergera – ukazywanie uczuć samym obrazem bez konieczności mówienia o tym. Juan Pablo i Javier to piękna w swym niespełnieniu, niewypowiedzeniu, para. Doskonale spisali się też młodzi aktorzy, którzy z wyczuciem odegrali powierzone im role. Jednak to, co zwróciło moją uwagę, to humor, którego w filmach pełnometrażowych Bergera prawie nie widać. Tu jego źródłem jest kuzyn Juana Pabla i to, co ogląda (raz jakiś niemiecki program, raz francuski). Nie wiem, może to tylko mnie śm

Hawaii (2013)

Uwielbiam takie filmy. Mógłbym je oglądać bez końca. Marco Berger raz jeszcze zachwycił mnie tym, jak wspaniale pokazuje uczucia. W tej chwili pozostaje moim ulubionym argentyńskim reżyserem. Jak na razie bowiem nie zaliczył żadnej wpadki. Ciekaw jestem, czy Berger należy do tych reżyserów, którzy ciągle muszą opowiadać tę samą historię, czy też może "Plan B", "Nieobecny" i teraz "Hawaii" składają się tryptyk. W każdym razie wszystkie trzy filmy opowiadają o tym samym: o związku drapieżnika i jego ofiary. Za każdym razem jednak ta historia opowiedziana jest w nietypowy sposób. W "Planie B" bohater sam wpada w swoje sidła. W "Nieobecnym" role ofiara-drapieżca są przydzielone w kontrze do powszechnej opinii. Na tym tle "Hawaii" może wydawać się najbardziej typową opowieścią. Ale tylko na początku. Z czasem staje się bowiem jasne, że i tym razem nie mamy do czynienia z typowym drapieżnikiem, który usidla i zdobywa uległą ofi

Pompeii (2014)

Ależ niemiłą niespodziankę sprawił mi Paul W.S. Anderson. Nie, wcale nie tym, że nakręcił zły film. To akurat było oczywiste i byłem na to przygotowany, w końcu nie jest to pierwsze jego "dzieło", z jakim mam do czynienia. Jego filmy zawsze były toporne fabularnie, kiczowate, ale to mi nie przeszkadzało. Na "Trzech muszkieterach" bawiłem się doskonale. Jestem też zapewne jedną z nielicznych osób, która będzie bronić "Resident Evil: Retrybucji". A wszystko dlatego, że podobała mi się energia i ekstrawagancja jego pomysłów i to, że (podobnie jak Boll) nie boi się sięgać po kicz i bawić nim siebie i ludzi. Jego filmy są złe, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Dają frajdę, zapewniają rozrywkę. I tego też oczekiwałem po "Pompejach". Niestety Anderson tym razem postanowił zrobić film zupełnie nie w swoim stylu. Zamiast więc energii i dynamiki, zaserwował opowiedzianą "po bożemu" katastroficzną historię miłosną. Scenariusz sprawia wrażeni

Delivery Man (2013)

"Wykapany ojciec" to dokładny remake "Sturbacka" . Jedyną znaczącą zmianą jest zastąpienie hokeja koszykówką. Reszta w zasadzie jest identyczna. Całość została tylko trochę bardziej dopracowana, mniej jest tu skrótów myślowych, niektóre ze scen stały się obszerniejsze, ale wiele cytowanych jest słowo w słowo. Z tego też powodu wszystko, co napisałem przy okazji oryginału, i tu pozostaje prawdą. Ale "wygładzenie" chropowatości doprowadziło, że choć ogólny wydźwięk się nie zmienił, to jednak sam proces oglądania filmu był – przynajmniej w moim przypadku – przyjemniejszy. To wciąż nie jest rzecz, którą warto zapamiętać na dłużej. Ale przynajmniej podczas seansu nie ma się chęci sprawdzania na zegarku co pięć minut, ile jeszcze pozostało do końca. Plusami filmu są zdecydowanie Chris Pratt (był uroczy w scenie, gdy dziecko klepie go po twarzy, widać był z jak wielkim trudem panował nad sobą, by nie parsknąć śmiechem) i Cobie Smulders. Ale na przykład wąt

Endless Love (2014)

Miłość romantyczna w naszej kulturze funkcjonuje w zasadzie w jednym tylko wariancie: to młodzieńcza miłość oślepiająca, totalna, bezkompromisowa. To uczucie egoistyczne, destrukcyjne, ale jednocześnie zawierające w sobie najczystszy pierwiastek życia. To jeden z najsilniejszych narkotyków. Sprawia on, że nie tylko "korzystamy" na tym uczuciu, kiedy dotyczy nas bezpośrednio, ale możemy się nim "żywić" także wtedy, kiedy dotyczy innych. Kiedy Jade zakochuje się ze wzajemnością w Davidzie, ich uczucie nie tylko obezwładni ich samych, lecz wpłynie pozytywnie na życia brata i matki Jade. Tylko ojciec znajdzie w sobie siłę, by się oprzeć sile uczucia, ale to dlatego, że on też kocha miłością bez końca, kocha swojego syna, który zmarł na raka. Miłość jest tu destrukcją, ale niszcząc zarazem pozwala budować... jednak wyłącznie wtedy, kiedy obdarzona miłością osoba żyje. Nekrofilia może już tylko niszczyć. Główny wątek filmu to bajeczka o młodych zakochanych. Choć ch

설국열차 (2013)

Jestem fanem fantastyki. W science-fiction lubię nie te pozycje, które są naukowo wiarygodne, ale te, które zadają pytania o naturę człowieka i charakter świata, jaki tworzymy. Pod tym względem "Snowpiercerowi" prawie nic nie mogę zarzucić. Jak dla mnie jest to instant classic . I tylko końcówka budzi u mnie ambiwalentne emocje. "Snowpiercer" to kino fascynujące, wywracające do góry nogami przekonania, które przez wielu uważane są za dogmaty niepodlegające dyskusji. Joon-ho Bong patrzy na nasz świat z zupełnie innej perspektyw. Porządek i harmonia, które niemal w każdej religii są stawiane jako dobro najwyższe, cel, ku któremu powinniśmy dążyć, tu jawią się jako absolutne zło i okrucieństwo nie do przyjęcia. Twórcy zadają też cios przekonaniu, że Bóg stworzył ludzi na swoje podobieństwo. Historia ludzkości w filmie to historia porażek, które następnie próbuje się naprawić, co prowadzi do kolejnych błędów i tragedii. Skoro taki jest człowiek, to jego stworzyciel

3 Days to Kill (2014)

Proszę, niech ktoś powstrzyma Luca Bessona. To już naprawdę przestaje być zabawne. Choć może ktoś powinien powstrzymać mnie przed oglądaniem filmów Bessona, bo sądząc po reakcjach innych widzów, ludzie uważają "72 godziny" za rzecz zabawną. I po części jestem w stanie to zrozumieć. Bez trudu rozpoznawałem sceny, które miały wywoływać śmiech. No właśnie, w moim przekonaniu na zamiarze się skończyło; siedem na dziesięć dowcipów został tak kiepsko opowiedzianych, że spalone zostały zanim jeszcze w pełni wybrzmiały. Co gorsza większość zabawnych pomysłów to są odgrzewane kotlety, do tego serwowane nie tak dawno temu. Połowa filmu wygląda jak remake "Porachunków". I szczerze mówiąc film z De Niro pozostawił lepsze wrażenie. "72 godziny" mogłoby się obronić, gdyby reżyser pozostał konsekwentny i postawił wyłącznie na komiksową stylistykę. Tylko ona mogła bowiem uzasadnić istnienie zerowej fabuły z absurdalnymi pretekstami do kolejnych scen akcji. Nie jest

Winter's Tale (2014)

Ach! Cóż to mogła być za opowieść! Baśń pełną gębą o siłach dobra i zła nieustannie walczących o ludzkie dusze, gdzie każdy człowiek to pole bitwy, gdzie cuda się zdarzają, magia istnieje naprawdę, demony chadzają po ulicach, a anioły dokonują rzeczy niemożliwych. To mogła być opowieść o przepięknej miłości, o przeznaczeniu i poświęceniu i losie ludzkim, który budowany jest z sieci dobrych uczynków. Niestety wziął się za nią Akiva Goldsman i zamiast piękna dostałem zdeformowane potwora, szydercze wypaczenie wszystkiego, co było dobre i wspaniałe w "Zimowej opowieści". Goldsman nie potrafi w ogóle kierować aktorami. Zapewne dlatego w jego filmie roi się od gwiazd. Pewnie myślał, że skoro są znani, to znaczy, że nie trzeba trzymać nad nimi pieczy, że da się im tekst, a oni zagrają go jak na mistrzów przystało. Otóż nie. Crowe i Hurt są wyraźnie zagubieni. Oglądanie ich "występu" wywołuje zażenowanie. Takich rzeczy widz nie powinien oglądać. Nieco lepiej wypadł Fa

द लंच बॉक्स (2013)

Brak oryginalności jest często przez ze mnie stosowanym argumentem, kiedy krytykuję film. Tymczasem Ritesh Batra pokazuje, że nieoryginalna opowieść też może być piękna. Wszystko w "Smaku curry" już w podobnej formie widziałem. Począwszy od bohaterów (on – gbur i odludek, który w głębi serca wcale nie jest gburem; ona – piękna i nieszczęśliwa w małżeństwie), przez zawiązanie akcji i rozwój komunikacji, aż po oczywiste zakończenie. Batra niczym mistrz kuchni, korzysta ze starego przepisu i wykonaniem nadaje mu wyjątkowego, indywidualnego charakteru. Film Batry to baśń o więzi jaka pojawia się między ludźmi, kiedy tylko ci są wyposzczeni. I magię owej baśni udaje mu się doskonale uchwycić i to tak prostymi środkami, że jest to tym bardziej zachwycające. A jednak swojskość całość chwilami dawała się we znaki, sprawiała, że zamiast cieszyć się tym, co widzę tu i teraz, obawiałem się, co będzie dalej. Za wiele amerykańskich (i polskich) produkcji rozczarowało mnie, bym nie cz

Her (2013)

Chyba jeszcze nie otrząsnąłem się z lektury Johna Crowleya, bo "Ona" to dla mnie gnoza w czystej postaci. Z tego też powodu nie jest to w moich oczach historia miłosna. Traktuję film tak samo, jak średniowieczne traktaty alchemiczne o oblubieńcach i oblubienicach i ich związkach. "Ona" jest więc opowieścią o świecie. To próba ubrania w słowa (a także w osoby, zdarzenia, przestrzenie, czas) myśli i emocji. Jest tu wszystko, co z szeroko pojętą wiedzą tajemną ma związek. Adam i Ewa, Szechina i Sophia. Niepamięć, przebudzenie. Dwoistość, merkuriańskie coniunctio oppositorum. Eidolon (w filmie Isabella). Logos i wywodząca się z niego idea narracji rzeczywistości, w której słowa nadają kształt rzeczy, rzeczy te stają się Prawdą lub też przestają nią być. Cykliczność, która jest podróżą nie po okręgu lecz trójwymiarowej spirali: powrót w to samo miejsce, które nie jest jednak tym samym. Spike Jonze jak na prawdziwego doktora sztuk tajemnych odsłania prawdę jednocześn

The Last Stand (2013)

"Likwidator" doskonale obrazuje paradoks współczesnych widzów kina akcji. Z jednej strony narzekają oni, że teraz robi się gorsze filmy niż 20-30 lat temu, a kiedy ktoś zrobi dokładnie taki film, jak kiedyś, to nikt go nie chce oglądać. "Likwidator" to taka mieszanka wschodniego i zachodniego kina akcji królującego niegdyś na VHS-ach. Mamy więc topornych bohaterów, absurdalne, niewiarygodne wręcz pomysły fabularne, sporo akcji i odrobinę humoru. Wszystko idealnie zrekonstruowane (może poza humorem, którego mogło być szczyptę więcej). Są nawet sucharowe one-linery. I co najważniejsze, całość nie jest zrobiona z rezerwą, nie dystansuje się od stylistyki lat 80-tych, jak to często bywa we współczesnych produkcjach. Być może to właśnie zgubiło twórców. Bo ci wszyscy, którzy z takim sentymentem wspominają dawne hity kina akcji cechują się bardzo wybiórczą pamięcią i usunęli wszystkie fakt o tym, jak prymitywne i kiepskie były to tak naprawdę filmy. Ale to nie przesz

La grande bellezza (2013)

Zaczęło się znakomicie, najlepiej, jak tylko mogło. Sorrentino przy pomocy bardzo prostych i czytelnych symboli stworzył cudowną pieczęć Śmierci. Znak odciśnięty, uwertura zagrana, temat zaznaczony. Śmierć we wszystkich jej obliczach. Jest więc niespodzianką, zaskoczeniem, choć przecież zawsze winna być wyczekiwana. Jest wiecznością, niezmiennością, monumentalną obojętnością zaklętą w chłodnym pięknie sztuki i architektury. Jest zapowiedzią kryjącą się w twarzy dziecka. Jest śmiechem i wiarą. Jej echo daje nam pewność, że wciąż żyjemy. Jest też całunem przygnębienia, niewysłowioną wibracją, której magiczne, prawdziwe imię odnaleźć można w literackich obsesjach. Jest światłem i cieniem. Jest wspomnieniem. Jest gwarantem życia, ponieważ wyznacza jego początek i koniec. Ale to tylko jedna strona monety. "Wielkie piękno" ma bowiem dwie uwertury. Jeśli ktoś, jakimś cudem nie uchwycił symboliki pierwszej sceny, to ma jeszcze drugą. Na rewersie swej filmowej opowieści Sorrentin

Philomena (2013)

No cóż. Nie da się ukryć, że jestem "Tajemnicą Filomeny" nieco rozczarowany. Co niestety w przypadku Frearsa stało się już regułą. Na szczęście tym filmem wrócił przynajmniej na poziom przeciętności, po tym koszmarze, jaki zaserwował "Żądzami i pieniędzmi". Jednak scenariusz wymagał kogoś odważniejszego, kto nadałby ciekawej historii Znaczenia. Rozumiem, dlaczego "Tajemnica Filomeny" budzi zachwyt u wielu osób. Jest dobrze zagrana. Była kręcona w pięknych okolicznościach przyrody. Całość ozdobiono bajkową muzyczką, która tuli i kołysze, a sama fabuła jest perfekcyjną mieszanką humoru i smutku. To film, który ogląda się łatwo, miło i przyjemnie. Ale Frears uzyskał to rezygnując z wyrazistości. Zaprzepaścił tym samym szansę, jaką stworzyli scenarzyści, by pokazać, jak jeden i ten sam świat może być odmiennie odbierany. Filomena i Martin stoją na dwóch krańcach światopoglądowego spektrum. Ich podejście do życia, wiary, religii, stosunek do ludzi i tego,

A Glimpse Inside the Mind of Charles Swan III (2012)

Czy mężczyźni mogą kochać? Jasne, że mogą. Ale czy powinni? O, to już jest inne pytanie. Odpowiedź na nią daje "Portret umysłu Charlesa Swanna III". I jest to odpowiedź przecząca. Tytułowy Charles Swann nie może dojść do siebie po tym, jak rzuciła go dziewczyna, co do której miał przecież mieszane uczucia. A jednak pomimo tego kocha(ł) ją i teraz jest po prostu żałosny. W tym swoim cierpieniu jest tak straszny, że gdyby był zwierzęciem, każda czująca osoba natychmiast pojechałaby z nim do weterynarza, by go uśpić. Ewolucja nie przewidziała dla mężczyzn ze złamanym sercem miejsca na tym świecie. Jest to więc rzecz tak nienaturalna, że wręcz groteskowa... i to w cale nie w uroczym rozumieniu tego słowa. Groteskowy jest też sam film. I w tym przypadku też nie jest to zaleta. Roman Coppola powinien pozostawić reżyserię Wesowi Andersonomi, wspierając go jako producent i scenarzysta. "Portret umysłu Charlesa Swanna III" wygląda jak próba ucznia podstawówki namalowani

A Little Bit of Heaven (2011)

Ten film jest chory. I do tego całkowicie pozbawiony gustu. Opowiadanie o śmierci na wesoło, to nie jest łatwa sprawa. Chwila nieuwagi i zamiast wdzięcznej opowieści o rzeczach ostatecznych, wychodzi mdłe, ckliwe i obraźliwie głupie monstrum. O czym można się przekonać oglądając "Odrobinę nieba". Szczerze, to nawet nie wiem, od czego mam zacząć. Po pierwsze nie podoba mi się zachowanie umierającej bohaterki. Mam wrażenie, że umiera ona na potrzeby przygotowywanego podręcznika "Jak umierać z gracją i dyskrecją, by nie denerwować bliskich". Jej decyzje i wybory traktowane są jako rzeczy oczywiste, niepodlegające dyskusji, a dla mnie wcale takimi nie były (dlaczego czuje się zobowiązana godzić z ojcem, być miła dla przyjaciółki?). Po drugie mam wrażenie, że twórcom nie chodziło o to, by przestrzegać widzów przed prawdziwą miłością. Tak to jednak wygląda, bowiem w tym filmie kochasz dopiero w fazie terminalnej choroby. A do tego wszystkiego nowotwór jelita grubego

Steel Magnolias (2012)

Po afroametykańską wersję "Stalowych magnolii" sięgnąłem z powodów sentymentalnych. Film Herberta Rossa wspominam bowiem bardzo dobrze, a w obsadzie nowej wersji jest kilka lubianych przeze mnie aktorek. Niestety to, co zobaczyłem na ekranie przeraziło mnie i przekonało, by nigdy, przenigdy nie oglądać filmu Rossa, by nie zniszczyć sobie wspomnień. "Stalowe magnolie" AD 2012 to zwyczajny teatr telewizji i to wcale nie jakoś wyjątkowo dobrze zagrany. Co więcej, historia jawi się tu bardzo łzawo. Trochę trudno jest mi przyjąć motywacje bohaterek. Wszystko jest tu takie jakieś ledwie naszkicowane, a niektóre postaci mogłyby w ogóle zniknąć i nikt nie zauważyłby różnicy. Po prostu straszne, jak źle to wygląda! Ocena: 2

La guerre est déclarée (2011)

Pozytywne zaskoczenie. Fabularnie film budzi jak najgorsze skojarzenia. Jest to bowiem historia zmagań młodej pary, u syna której to w bardzo młodym wieku zdiagnozowany został guz mózgu. Zaczyna się walka z czasem i chorobą... Brzmi strasznie, prawda? TVN zrobiłoby z tego mdłą i łzawą papkę. Valérie Donzelli postanowiła pokazać, że taką historię można opowiedzieć zupełnie inaczej. I rzeczywiście, "Wypowiedzenie wojny" zaskakuje chwytami formalnymi, ciekawymi rozwiązaniami montażowymi, niespodziewanymi wstawkami musicalowymi i ekscentrycznym zastosowaniem narratorów. Dzięki temu, mimo mało interesującej fabuły, film przykuł moją uwagę. Ocena: 6

The Lego Movie (2014)

No cóż, "LEGO® PRZYGODA" okazał się filmem nie dla mnie. Nigdy nie byłem wielkim fanem tych klocków, więc podczas seansu pozostałem zupełnie obojętny na sentymentalne tony, w które twórcy co chwilę uderzali. Wszystkie te zestawy, wraz z numerami seryjnymi i wiele podobnych inside jokes spływało po mnie, jak woda po kaczce. Pozostał więc humor, który w kilku miejsca jest naprawdę na najwyższym poziomie. Zwłaszcza w tych (nielicznych) momentach, kiedy wkracza w stratosferę absurdu (obie sceny, w których Emmet jest wyśmiewany i jednocześnie wychwalany za swoją absolutną głupotę, duszek, odpływający stateczek przy wtórze dźwięków wydawanych przez bawiącą się klockami osobę). Niestety pod koniec film zostaje zdemaskowany jako jedna wielka reklama klocków Lego. Co oczywiście trudno uznać za wielką demaskację, skoro już sam tytuł jasno i dobitnie to podkreśla (zwłaszcza w polskim wydaniu ze znakiem ®). Niemniej jednak w tym momencie poczułem się jakbym był bohaterem powieści S

Hideaways (2011)

Zapowiadało się ciekawie. Oto opowieść o pewnej rodzinie, której męscy członkowie obdarzeni są niezwykłymi mocami ujawniającymi w stresowych sytuacjach. W przypadku Jamesa tą mocą jest odbieranie życia. Pierwszą jego ofiarą była matka, potem ojciec i babcia, potem pies i dzieci w sierocińcu... Fascynujący pomysł, który mógł się przerodzić w magiczną opowieść o człowieku, który sam dla siebie był największym wrogiem. Ale niestety twórcy poszli w zupełnie innym kierunku. Kierunku, który mocno mnie zaskoczył. Zrobili bowiem z "Ostatniej klątwy" kiczowatą przypowieść o tym, jak śmierć i życie jest ze sobą powiązane i o tym, jak uzdrawiający jest seks. W tym momencie straciłem do twórców cały szacunek i jedyne, za co jestem im wdzięczny to to, że szybko rzecz skończyli. Ocena: 4

RoboCop (2014)

José Padilha może być zadowolony. Wbrew zalewowi czarnowidztwa, nie położył "RoboCopa". Ale José Padilha może nie mieć zbyt zadowolonej miny, bo też nowy "RoboCop" jest filmem bezpłciowym, pozbawionym charakteru. To dobry zaczyn, ale ktoś inny będzie musiał z tego upiec smakowity kinowy bochen. Nowy "RoboCop" to rzecz poprawna. Owszem, chwilami montaż poszczególnych scen mocno szwankuje (pojawiają się nielogiczności, dziury fabularne czy proste błędy związane z brakiem zachowania ciągłości). Są to jednak tak naprawdę drobnostki, które zauważa się, ale które nie przeszkadzają. Od strony wizualnej zastrzeżenia mam jedynie do motocyklu RoboCopa, który niestety kojarzył mi się z tyłkiem pawiana. Joel Kinneman udowadnia, że był doskonałym wyborem na Murphy'ego, choć jego postać jest nijaka, więc w sumie ma niewiele do zagrania. Ale to jest zarzut, który można postawić wszystkim aktorom. Na ich tle wyróżnia się tylko i wyłącznie Samuel L. Jackson. To

The Oranges (2011)

"Córka mojego kumpla" to z kolei ucieleśnienie wszystkiego tego, co najgorsze w kinie niezależnym. W zasadzie wygląda to jak parodia typowej produkcji szykowanej na Sundance. Mamy więc całą plejadę bohaterów szukających swojego miejsca na Ziemi, którzy jednak popadli w inercję i którzy teraz przeżyją szok, kiedy ich świat zacznie się rozpadać. I jak to w porządnym filmie niezależnym bywa, rzecz przybiera postać moralitetu przekonującego, że chaos jest niezbędny w życiu, że zbyt duży porządek i rutyna równają się śmierci. Zmiana choć bolesna, choć prowadzi do straty, jednocześnie otwiera nas na nowe możliwości. Mimo wielu lubianych przeze mnie osób w obsadzie, ten film do niczego mnie nie przekonał. Konstrukcja jest zbyt oczywista, za wiele razy wykorzystywana w innych obrazach z tymi samymi aktorami, bym dał się raz jeszcze na nią nabrać. To, że wytrwałem do końca i że miejscami znalazłem jakieś urokliwe momenty, zawdzięczam wyłącznie aktorom, których lubię i którzy graj

Best Man Down (2012)

Zacząłem oglądać ten film nastawiony, nie wiedzieć czemu, na lekką komedię. Pierwsze minuty wydawały się potwierdzać moje oczekiwania, ale potem "Drużba nie żyje" zdecydowanie zmienił ton. Owszem, gdzieś tam, na drugim planie odnaleźć można było trochę ironicznego humoru. Ale ogólny nastrój był zupełnie inny. Początkowo czułem się więc rozczarowany, ale z czasem zaczęła mi się ta historia coraz bardziej podobać. Twórcy podbili moje serce prostą, ciepłą opowieścią o tajemnicach i wadach, jakie czynią z nas ludzi. O tym, jak niewiele możemy wiedzieć o bliskich nam osobach i że czasem ignorancja to dobra rzecz, a innym razem może być niebezpieczna (głównie, jeśli ignorujemy samych siebie). Mimo ponurych momentów, jest to w sumie rzecz krzepiąca i optymistyczna, a momentami nawet wzruszająca. Oto kino niezależne w najlepszym wydaniu. Ocena: 7