The Theory of Everything (2014)

Ten rok w kinie jest dla mnie naprawdę nieprzewidywalny. Ci, którzy powinni mnie rozczarować, zachwycają (jak Wachowscy). Inni zaś, po których powinienem spodziewać wszystkiego najlepszego, kręcą rzeczy nieznośnie nijakie. Tak było z Craigiem Gillespiem i Thomasem McCarthym i ich "Ramieniem za milion dolarów" i tak jest teraz z "Teorią wszystkiego". Od czasu "Króla" James Marsh konsekwentnie kręcił filmy na wysokim poziomie. Wydawało się, że ma swój własny głos i nieprzeciętny charakter. Tymczasem "Teoria wszystkiego" jest niczym więcej, jak tylko dobrze wykonaną kolorowanką. Marsh zastosował odpowiednie kolory i ani razu nie wyszedł poza zakreślone kontury. Panie przedszkolanki byłyby zachwycone. Ale to nie jest przedszkole, a Marsh nie jest dzieckiem.



Nie mogę jednak twierdzić, że jestem zaskoczony takim obrotem sprawy. Biorąc pod uwagę tematykę filmu, było oczywiste, że dziewięć na dziesięć prób opisania historii Hawkinga zakończyłaby się powstaniem tego samego zestawu scenek. Wybierałem się więc na "Teorię wszystkiego" nie dla fabuły i nie dla narracji, lecz dla tego, jak owa rutynowa historia zostanie zaprezentowana. I tu już mogę mówić o rozczarowaniu, ponieważ Marsh kompletnie się nie wysilił. Większość scen jest tak bezpłciowa, że równie dobrze reżyserem mógłby być robot. Do tego dochodzi ładna, lecz perfekcyjnie nijaka muzyka. Nie podzielam też zachwytów nad kreacją Eddiego Redymayne'a. Postać Hawkinga nie wymagała zbyt dużego wysiłku i widać, że aktor też tak uważał. Zamiast bowiem ciekawej interpretacji postaci, dostałem efekciarskie (na swój sposób całkiem sprytne) wykorzystanie fizjonomii. Jeśli już miałbym pochwalić czyjąś grę, to byłaby to Felicity Jones, która zwinnie lawirowała pośród licznych mielizn scenariuszowych.

Tak więc jako biografia Hawkinga "Teoria wszystkiego" kompletnie się nie sprawdza. A jednak nie żałuję, że film obejrzałem. Marsh bowiem niespodziewanie tym obrazem bradzo udanie uchwycił współczesną mentalność dotyczącą tolerancji i akceptacji odmienności. Czy też ewidentnych jej braków. Pokazuje bowiem, że różnorodność jest tolerowana, ale tylko wtedy, kiedy uda się ją wcisnąć w schemat normalności. Dlatego też cały wysiłek reżysera poszedł na znormalizowanie relacji łączącej Stephena z Jane. Narracja została tak poprowadzona, by widz nie widział nic dziwnego w tym, że Jane chce uprawiać seks z bezwolnym ciałem reagującym automatycznie na bodźce seksualne. Nie ma w filmie nawet jednej rysy, która dawałaby pretekst do zastanawiania się nad motywacjami jej zachowania, nad kształtem jej osobowości. Co więcej, film jest tak zbudowany, by osoba, która mimo wszystko będzie próbowała zadawać niewygodne pytania dotyczące istoty relacji, czuła się niezręcznie, jakby łamała tabu lub zachowywała się w sposób nietolerancyjny. To jednoznacznie sugeruje postawę obronną. Marsh czuje się w obowiązku chronić postać Jane przed "podejrzeniami" i "aluzjami". Jakby fakt, że Jane może być inna i dlatego wybrała Stephena Hawkinga, deprecjonował ją, obniżał jej wartość. I na tym właśnie opiera się (propagowana zresztą od czasów sufrażystek) idea akceptacji i równouprawnienia. Nie ma afirmacji różnorodność. Zamiast tego podkreśla się, że różnice są jedynie nieistotnymi wariantami tego samego zachowania/postawy/prawa, które w swej istocie jest akceptowane, a zatem każdy jego wariant powinien być równo traktowany.

Ocena: 4

Komentarze

  1. Kapitalna recenzja. Rozwaliła mnie "przedszkolna" metafora - trafna i dowcipna, a już to, co piszesz nt. akceptacji odmienności w tym kontekście, dla mnie naprawdę odkrywcze. Brawo! I wielkie dzięki.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Chętnie czytane

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)

After Earth (2013)

היום שאחרי לכתי (2019)