The Man from U.N.C.L.E. (2015)

Bardzo wiele sobie obiecywałem po nowym filmie Guya Ritchiego. Po pierwsze jeszcze nigdy mnie nie zawiódł (roztropnie pominąłem seans "Rejsu w nieznane"). Po drugie obraz ma fantastyczną obsadę. Może jednak na zbyt wiele liczyłem, bo ostatecznie z kina wyszedłem rozczarowany (choć film i tak mi się podobał).



Przede wszystkim "Kryptonim U.N.C.L.E." sprawia wrażenie popłuczyn po "Sherlocku Holmesie". Cavill i Hammer wyraźnie mają stanowić zmienników Lawa i Downeya Jr. Wrażenie to wzmacnia jeszcze obecność Jareda Harrisa, który grał wcześniej u Ritchiego Moriarty'ego. Film ma podobną dynamikę narracyjną, ale pozbawiony jest tej samej lekkości i brawury, która z pierwszego "Holmesa" uczyniła tak atrakcyjne widowisko.

Nastawiłem się też na coś w stylu "Agentki". Niestety "Kryptonim U.N.C.L.E." to kino bardziej szpiegowsko-przygodowe niż komediowe. Owszem, humoru trochę jest, ale jak na mój gust za mało. Szczególnie, że wiem, jak znakomicie sprawdza się w komediach Hammer. Tutaj nie w pełni rozwinął skrzydła. A Cavill to już w ogóle nie miał szans na wykazanie się. Po prostu dobrze wygląda, ale to można było lepiej zaobserwować chociażby w "Immortals".

Na niekorzyść filmu przemawia również czarny charakter. Szczerze mówiąc zaczynają mnie już męczyć te wszystkie twarde ździry, od których zaroiło się ostatnio w hollywoodzkich produkcjach. Szkoda, że równie dużo heroin Fabryka Marzeń nie jest w stanie sprezentować. Elizabeth Debicki w roli Victorii dodatkowo średnio mi się podobała. Wyglądała jak anorektyczka, którą wystarczyłoby nafaszerować pizzą, a by się uspokoiła i przestała fanatycznie knuć zniszczenie świata. Słabością obsadzenia kobiety w roli czarnego charakteru jest także to, że w filmie nie ma równie silnych kobiet stojących po stronie dobra. Grana przez Vikander Gaby ma znakomite wejście, ale później spada do drugiej ligi, oddając pole mężczyznom. Gaby to potencjał, który nie został wykorzystany.

Ale na tym koniec narzekania. "Kryptonim U.N.C.L.E." ma swoje wady, ale to wciąż spory kawał dobrej zabawy. Fabuła jest nieźle pomyślana, narracja prowadzona jest w typowym stylu Ritchiego. Niektóre sceny zostały doskonale sfilmowane. Podobał mi się montaż inspirowany latami 60. Ale ponad wszystko wybijała się muzyka, zarówno piosenki wykorzystane na potrzeby filmu jak również fantastyczne kompozycje oryginalne napisane przez Daniela Pembertona. Będę musiał to nazwisko zapamiętać.

Ocena: 7

Komentarze

Chętnie czytane

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)

After Earth (2013)

The Entitled (2011)