Captain America: Civil War (2016)

Bardzo bałem się iść na ten film. "Kapitan Ameryka" to bowiem jedyna seria Marvela, która mi się w całości podoba. I miałem spore wątpliwości czy przy trzecim filmie nic nie zostanie zepsute. A mogło się tak stać. MCU zaczyna mnie już powoli męczyć. Pomimo powierzchownych różnić, filozofia stojąca za wszystkimi tytułami jest niezmiennym monolitem, a mnie nie do końca ona pasuje. Wszystkie słabości obecnego podejścia aż za dobrze naświetlił "Czas Ultrona". Niestety zwiastuny zapowiadały powtórkę z rozrywki. Zamiast filmu o Kapitanie Ameryce widziałem w nich raczej "Avengers 2.5".



Na szczęście "Wojna bohaterów" znajduje się tak daleko od drugiej części "Avengers" jak to tylko możliwe. Dla mnie jest to najlepszy film MCU. Co ciekawe bracia Russo dokonali tego pomimo faktu, że patrząc na poszczególne elementy inne filmy Marvela radziły sobie lepiej.

Po pierwsze "Wojna bohaterów" nie ma wyrazistego charakteru gatunkowego, co tak bardzo podobało mi się w poprzednich "Kapitanach". Oba wcześniejsze filmy próbowały opowiedzieć o superbohaterach z nietypowej perspektywy. Tu tymczasem otrzymałem superbohaterski standard, tyle tylko że wykonany bezbłędnie.

Po drugiej fabuła jest dość powierzchowna. Dylematy moralne są zaprezentowane sugestywnie, bohaterowie są niejednoznaczni, a ich racje są łatwe do zrozumienia i zaakceptowania, ale zawsze niosą przykre skutki uboczne. Jednak nie zmienia to faktu, że wszystko to jest wyłącznie imitacją, markowaniem na potrzeby popychania akcji do przodu. Bracia Russo nie opowiadają historii dla niej samej, ale by mieć efektowne tło dla efekciarskich popisów.

Po trzecie same sceny akcji nie powalają. Są bardzo dobrze zrobione, ale nie ma wśród nich ani jednej, która zrobiłaby większe wrażenie. Próżno szukać tu rzeczy pokroju ucieczki ze "Strażników Galaktyki", sceny z kolejką z "Ant-Mana" czy akcji Czarnej Wdowy z pierwszej części "Avengers". Nawet "Zimowy żołnierz" miał więcej pamiętnych momentów niż "Wojna bohaterów".

Po tym, co napisałem powyżej, możecie być zdziwieni moimi zachwytami nad trzecim "Kapitanem Ameryką". Ale moja ocena wynika z faktu – który bracia Russo w pełni udowodnili – że film nie jest zbiorem elementów, ale całością. I chociaż "Wojna bohaterów" została złożona z części nie najwyższej próby, to za to została złożona w sposób perfekcyjny. Bracia Russo wykazali się niespotykaną w blockbusterach dyscypliną i absolutnym opanowaniem filmowej materii. Oglądając film nie miałem wrażenia, by choć jedna scena była zbędna. Wszystko jest na swoim miejscu, odpowiednio długie, raz poważne, innym razem dowcipne. Cały czas panuje doskonała równowaga, perfekcyjne wyczucie tempa. Choć na ekranie pojawia się sporo bohaterów, to nie miałem tu poczucia, że są wpychani na siłę, kompletnie bez sensu (jak to było w "Czasie Ultrona"). Nawet Zbędny Avenger (Hawkeye) sprawiał wrażenie, jakby był istotnym dodatkiem. (Jeśli już miałbym się do czegoś przyczepić, to do zbyt wielu odniesień do Potts czy do ostatniej wiadomości Kapitana do Iron Mana.) Przez to wszystko "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" wydaje się filmem skończonym, podnoszący poprzeczkę na niebotyczną wysokość. Wciąż nie mogę wyjść ze zdumienia, że mając tylu scenarzystów bracia Russo potrafili stworzyć coś tak spójnego.

Wciąż wielkim plusem jest też Sebastian Stan. Zimowy Żołnierz jest moją ulubioną postacią MCU i cieszę się, że jej potencjał nie został zmarnowany. Świetny okazał się również Paul Rudd. "Wojna bohaterów" udowadnia, że zrobienie solowego "Ant-Mana" było błędem ze strony Marvela. Człowiek-Mrówka bowiem doskonale sprawdza się w interakcjach, ale na tym trudno zbudować film (a w każdym razie komiksowy film o superbohaterze). Na plus oceniam też nowego "Spider-Mana". Przypomina mi bohatera animowanego serialu "Mega Spider-Man", co uważam za bardzo dobre rozwiązanie. Ale zastanawiam się, czy nie jest to ten sam przypadek co Ant-Man (przekonam się o tym za rok).

I w końcu najważniejszy plus filmu: Marvel wreszcie poszedł po rozum do głowy i wyeliminował swoją piętę achillesową, czyli słabych arcywrogów. Rozwiązanie okazało się banalnie proste – wystarczyło z nich zrezygnować. W "Wojnie bohaterów" nie ma prawdziwych złoczyńców. Crossbones jest tylko epizodem, a Zemo jest nie tyle przeciwnikiem Avengersów ile katalizatorem ich zachowań. Zamiast tego twórcy postawili na konflikt poglądów i niejednoznaczność bohaterów. Każdy z głównych graczy ma dwie twarze - pozytywną i negatywną - i obie zostają nam pokazane.

Jedyny prawdziwy zarzut, jaki mam wobec "Wojny bohaterów", jest taki: to nie jest film o Kapitanie Ameryce. Równie dobrze tytuł mógłby brzmieć "Iron Man: Wojna bohaterów" i byłby chyba jeszcze bardziej adekwatny zważywszy, że w tym filmie jedyną osobą targaną wewnętrzną wojną jest właśnie Tony Stark. Ale jest to drobnostka.

Ocena: 9

Komentarze

  1. :)

    Chociaż wciąż boli mnie czytanie o tej powierzchowności dylematów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ale to kino komiksowe, czy naprawdę można się było spodziewać więcej?

      Usuń
    2. Skoro już się za to wzięli...

      Swoją drogą, nie pamiętam nic ze "Strażników galaktyki". Jak tańczyli, i parę żartów, ale jakiejś sceny którą w całości bym lubił? Brak. Nawet nie miałem siły powtórzyć tego filmu, aż tak się nudziłem.

      Usuń
    3. Ja Strażników lubię. Uważam ich bardziej za kino Nowej Przygody niż Przebudzenie Mocy.

      Usuń

Prześlij komentarz

Chętnie czytane

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)

After Earth (2013)

The Entitled (2011)