Hacksaw Ridge (2016)

Mel Gibson znów jest wielki. "Przełęcz ocalonych" (swoją drogą kretyński polski tytuł, ponieważ w filmie nie ma żadnej przełęczy, jest za to grań) to wielkie widowisko wojenne zrobione w bardzo klasyczny sposób. Powiedziałbym nawet, że dziś już tak się nie opowiada podobnych historii.



Pierwsza połowa pożycza wiele elementów z "Braveheart". Chwilami odnosiłem wrażenie, że choć ostatecznie w filmie pojawia się muzyka Gregsona-Williamsa, to jednak sceny montowane były do kompozycji Jamesa Hornera właśnie z tego wspaniałego widowiska historycznego. Widać to chociażby w scenie zakochiwania się Desmonda w Dorothy. Ale to nie są wady. Może dlatego, że Gibson doskonale czuje filmową materię. Sceny, które w innych rękach wypadłyby żenująco, on zmienia w zachwycające, pełne wzruszeń momenty. Jest jak Midas, nawet najbardziej sztampowe pomysły (finał bójki Desmonda z bratem) przemienia w złoto najczystszej próby.

A potem przenosimy się na Okinawę. I na naszych oczach rozgrywa się absurdalna rzeź. Tego, co tworzy Gibson ze swoją ekipą, nie da się opisać, to trzeba po prosu zobaczyć. Reżyser pokazuje nam koszmar wojny w całej "chwale" bezsensownej brutalności. Takiej jatki na ekranie nie widziałem chyba od czasu "Szeregowca Ryana". Nawet "Wołyń" nie może się z tym równać. U Gibsona mamy otępiającą przemoc, która sprowadza ludzi do poziomu istot kierujących się najbardziej podstawowymi instynktami. Reżyser pokazuje epicki bezsens wojny i to bez gloryfikacji.

A jednak nawet wtedy Gibson nie zapomina o swoim bohaterze. I w ten sposób dla mnie stał się najlepszym argumentem, jaki mógłbym podać na uzasadnienie, dlaczego "Wołyniowi" dałem tak niską ocenę. Jeśli ktoś mojej oceny filmu Smarzowskiego nie rozumie, niech obejrzy "Przełęcz ocalonych", a wszystko powinno stać się jasne. Oba filmy w tytule odnoszą się do miejsca historycznej rzezi. Obie masakry wydarzyły się mniej więcej w tym samym czasie (dzielą je 2 lata). Ale "Wołyń" jest po prostu historią rzezi wołyńskiej z całą masą jednowymiarowych postaci, których los kompletnie mnie nie interesował. Natomiast "Przełęcz ocalonych" jest opowieścią o człowieku, który wbrew wszystkiemu walczył o pozostanie sobą i za sprawą siły woli i swojej wiary dokonał niesamowitych czynów w niemożliwych warunkach. Gibson postarał się też, by wiele z postaci otaczających głównego bohatera nabrało indywidualnego charakteru, żebyśmy ich poznali lepiej, a przez to zaczęli przejmować się ich losami (i często wystarczała mu do tego jedna scena). Czy widzicie, jak odmiennie rozłożone są akcenty? Gibson potrafi pokazać i grozę wojny i wspaniałą historię jednostek ludzkich. Smarzowski potrafił tylko to pierwsze.

"Przełęcz ocalonych" to wielkie widowisko. Ma w sobie wszystko to, co w kinie hollywoodzkim zawsze ceniłem najwyżej. Czyni to z niego "instant classic", dzięki popisowi mistrzostwa w łączeniu brutalności z ckliwością. A mnie osobiście raduje również fakt, że w ten sposób "Apocalypto" nie będzie widnieć jako ostatnie dzieło Gibsona. To była jego jedyna, ale dość spektakularna, porażka i cieszę się, że została przykryta filmem oddającym sprawiedliwość jego talentowi.

Ocena: 9

PS. Co jest z tymi Amerykanami? "Przełęcz ocalonych" to już kolejny w ostatnim czasie film opowiadający o ważnych postaciach z historii Stanów Zjednoczonych, w którym główne role powierzono obcokrajowcom, Naprawdę intryguje mnie, dlaczego tak się dzieje.

Komentarze

  1. No i muszę przyznać, że z Twoimi "wysokimi" ocenami przeważnie się zgadzam. Mam nadzieję, że uda mi się to zobaczyć na najbliższym Camerimage.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę polecam. I nie dziwię się, że jest pokazywany na Camerimage. Zdjęcia ma piękne (choć nie wiem czy w przypadku scen na Okinawie to akurat słowo najlepiej pasuje)

      Usuń
  2. Tym razem cię nie poprę. 9 punktów, czyli wg rewelacja to dla mnie za dużo. Początek rozwleczony, choć przyznam dało się go oglądać - rodzenie się miłości do Doroty, życie w koszarach przed wyruszeniem na wojnę. Sekwencja bitwy - ok, zdjęcia, sceny rewelacja. Tak się powinno pokazywać wojnę. Trudno mi jednak uwierzyć, że Doss miał tyle szczęścia dzięki wierze i modlitwie, dlaczego tylko on jeden? Na placu boju było z pewnoscią wielu ludzi głebokiej wiary, czyżby za słabo się modlili, może do gorszego boga (Japończycy)? Nie chciał nosić i uzywać broni, ale to jednak niejedna broń w rękach towarzyszy z pola walki go ocaliła i zabiła niejednego czlowieka ze strony przeciwnej. Dziwne to wszystko... ta religijna pseudomoralność. Film oceniam 7/10.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z drugiej strony, czy tak właśnie nie jest? Ile to razy słyszałaś o cudownych uzdrowienia po modlitwie do tego czy innego świętego? Albo o cudownym uratowaniu z katastrofy, z której nikt nie miał prawa wyjść żywym? Jest coś dramatycznie niesprawiedliwego w cudach - dotykają jedną na milion osób i często trudno powiedzieć, czym sobie na to zasłużyli, dlaczego ich modlitwy zostały wysłuchane, a innych nie.

      Usuń

Prześlij komentarz

Chętnie czytane

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)

After Earth (2013)

The Entitled (2011)