Atomic Blonde (2017)

Zobaczyłem już "Johna Wicka 2" i "Atomic Blonde", więc wiem już, kto z dwójki reżyserów odpowiedzialnych za pierwszego "Johna Wicka" jest lepszy. Podpowiedź: nie jest nim David Leitch, autor "Atomic Blonde".



Ten film wygląda jak dzieło utalentowanego, ale jednak żółtodzioba. Jest on owocem grzechu każdego ambitnego debiutanta, który tak bardzo chce pokazać światu swoje pomysły, że rezygnuje z jakichkolwiek filtrów, wrzucając wszystko, co tylko ma do zaoferowania. Nie ważne, czy tworzy to spójną całość.

Pierwszy przykład z brzegu: mastershot. Świetna choreografia scen walki i imponujące wykonanie. Jednak udowadnia jedynie tyle, że Leitch doskonale zna się na kaskaderskiej robocie i wie, jak najlepiej pokazać ją na dużym ekranie. Ta scena jest surowa i idealnie nadawałaby się do brutalnego i mrocznego dramatu szpiegowskiego mającego wiele elementów dramatu psychologicznego. Problem w tym, że gryzie się z wcześniej prezentowaną stylistyką, której bliżej było do komiksowych ekranizacji w stylu "Kingsman" i akcyjniaków a la "John Wick". Ja wolałem to, co widziałem wcześniej, dlatego też choć doceniam techniczne wyczyny związane z realizacją masteshota, to milej wspominać będę nawalankę do piosenki George'a Michaela czy walkę w samochodzie do wtóru "Major Tom".

Oczywiście zmiana stylistyki mogła sama w sobie być ciekawą stylizacją. Bohaterka, czas i miejsce aż prosiło się o anarchistyczny filmowy kogel-mogel. Na to jednak Leitchowi zabrakło samodyscypliny. Istnieje diametralna różnica pomiędzy wrzucaniem do jednego worka wszystkich pomysłów jak leci, a żonglowaniem najprzeróżniejszymi koncepcjami z pełną premedytacją i zrozumieniem tego, co chce się osiągnąć.

Leitch ma problem też z samą spójnością. Film od początku rozpada się na autonomiczne sekwencje, które pojawiają się jedna po drugiej, przez co tworzą iluzję logicznego następstwa zdarzeń. W rzeczywistości większość z nich można byłoby spokojnie zmontować w innej kolejności i nikt nie zauważyłby różnicy.

Gdybym był feministką, to nie zostawiłbym też suchej nitki na twórcach "Atomic Blonde" za samą prezentację. Bo choć główną bohaterką jest kobieta, która wali facetów jak mało kto, to jednak w rzeczywistości nie mamy tutaj do czynienia x autentycznie silną, niezależną kobietą. To raczej jest fetyszystyczna wersja, męska fantazja osadzona w olbrzymim cudzysłowie kina akcji. Charlize Theron nie tylko bije mężczyzn, ale też się rozbiera, ma scenę lesbijskiego seksu, jej garderobę stanowią stroje z niemieckich pornosów z lat 80., a na deser pieczołowicie prezentowane są wszelkie jej zadrapania i siniaki.

Jest to jednak do pewnego stopnia uproszczenie, bowiem nie tylko tytułowa postać ulega tu fetyszyzacji. To samo dotyczy również idei samych lat 80., które zostały tutaj wyprane z wszelkiej autentyczności, zmieniając się w produkt sprzedawany w sklepach z pamiątkami.

Jak dla mnie w "Atomic Blonde" jest zdecydowanie za dużo ambicji a za mało luzu i zabawy. I dlatego boję się o "Deadpoola 2", którego Leitch reżyseruje, bo przecież luz i fun to znaki rozpoznawcze jedynki.

Ocena: 5

Komentarze

Chętnie czytane

One Last Thing (2018)

After Earth (2013)

Hvítur, hvítur dagur (2019)

The Sun Is Also a Star (2019)

Paradise (2013)