The Man Who Killed Don Quixote (2018)

Nie spieszyło mi się, żeby obejrzeć nowy film Terry'ego Gilliama. Szczerze mówiąc nie wierzyłem w to, że po tylu latach prób może osiągnąć sukces. Wydawało mi się, że jest to jedna z tych twórczych obsesji, która pcha do działania, która pożera, nie odpuszcza, ale której nigdy nie udaje się urzeczywistnić w 100%, bo zawsze coś staje na przeszkodzie, często są to wyimaginowane problemy istniejące wyłącznie w głowie reżysera/malarza/pisarza. Ponieważ lubię Gilliama, miałem nadzieję, że się mylę. Niestety okazało się, że miałem rację.



"Człowiek, który zabił Don Kichota" jest prawdziwym kalejdoskopem: jest pstrokaty, zmienny, pełen przeróżny pomysłów, często pochodzących z nieprzystających do siebie porządków. Ta patchworkowość istnieje na każdy poziomie filmu, w gonitwie myśli, w chaotycznej niestałości formy, w maniakalno-depresyjnej zmienności nastroju. Czegóż tu nie ma?! Jest kontemplacja procesu twórczego, który zdaje się wymagać od artysty przekraczania granic szaleństwa. Jest jednocześnie bardzo dosłowna i mocno symboliczna ekranizacja literackiego pierwowzoru. Jest zabawa w zacieranie granic między prawdą i fikcją, onirycznymi zwidami i błędnie interpretowaną rzeczywistością. Jest kino drogi i rozprawka na temat relacji między artystą a przedmiotami jego dzieła. Itd. Itp.

W tym chaosie jednak nie odnajduję żadnej metody. Może poza jedną. Wydaje się, że owa kalejdoskopowa zmienność to nic innego, jak zapis 25 lat prac Gilliama nad filmem, zmian w scenariuszu, w samym pomyśle na film. Jakby reżyser nigdy nie zaczynał od nowa, lecz dobudowywał do już istniejącej konstrukcji. To nic innego, jak kinowa wersja domu Winchesterów.

Jako całość "Człowiek, który zabił Don Kichota" okazał się dla mnie dziełem nie tylko rozczarowującym i męczącym, ale po prostu słabym. Jednak w tej gigantycznej budowli znalazło się sporo pojedynczych elementów, które są prawdziwymi skarbami. Kiedy tylko na coś takiego natrafiałem, natychmiast pojawiała się u mnie myśl, że Gilliam przypomniał sobie, co kiedyś kręcił. Za każdym razem wierzyłem też, że tym razem już nie zagubi się w labiryncie swoich myśli i poprowadzi konsekwentnie film do satysfakcjonującego końca. I za każdym razem doznawałem rozczarowania. W takich momentach nachodziła mnie myśl, że chętnie zobaczyłbym tę historię opowiedzianą przez kogoś innego. Idealny wydawał mi się do tego tematu Jodorowsky z czasów "Kreta".

Nie jestem też przekonany co do obsady. Owszem, jest imponująca, ale nie sprawdziła się. Kreacja Drivera średnio przypadła mi do gustu. A ekranowa chemia między nim a Pryce'em jest ledwo wyczuwalna. Oglądając ich miałem wrażenie, że każdy z nich nagrywał sceny osobno, a potem ich doklejono do siebie, żeby stworzyć iluzję interakcji.

Ocena: 4

Komentarze

Chętnie czytane

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)

After Earth (2013)

The Entitled (2011)