First Man (2018)

"Pierwszy człowiek" potwierdził tylko zdanie, jakie miałem o Damienie Chazelle'u po "Whiplash" - facet nie nadaje się do kręcenia fabuł. To, jakich karkołomnych skrótów narracyjnych dokonuje, jak grubymi nićmi szyje alegorie i jak nieporadnie korzysta z symboli, woła o pomstę do nieba. Za to doskonale radzi sobie z wizualizacjami doświadczeń związanych z konkretnymi zdarzeniami. Afabularne sekwencje są cudami ekspresjonizmu, arcydziełami stworzonymi ze świetnie zmontowanych obrazów i doskonale dobranych dźwięków.



W "Pierwszym człowieku" fantastycznie wyglądają wszystkie sekwencje, w których Chazelle próbuje przekazać widzom doświadczenie bycia astronautą. To, w jaki sposób uchwycił chaos, jak obrazami i montażem potrafi przekazać przeżycia związane z doświadczeniem gigantycznych przeciążeń, budzi mój zachwyt i zdumienie. Od czasu "Grawitacji" nikt równie perfekcyjnie nie zaprezentował się od strony warsztatowej.

Ale oprócz scen lotów testowych i samej wyprawy Apollo 11 na Księżyc, w "Pierwszym człowieku" jest też fabuła. I każdy jej element jest nietrafiony, pozbawiony sensu albo też tak wykorzystany, że najzwyczajniej w świecie wywoływał u mnie mdłości.

Odrzuca mnie mechanicznie wykorzystana symbolika śmierci, która koniec końców sprowadza się do sceny z bransoletką. Drażnił mnie zestaw scenek rodzajowych z życia prywatnego Neila Armstronga, który w większości nie pełni żadnej istotnej funkcji, poza przypomnieniem, że miał on rodzinę, do której wracał po zakończeniu dnia pracy w NASA. A skrótowość tej prezentacji miejscami szkodzi tym kilku elementom, dla których w ogóle sceny rodzinne zostały umieszczone. Jak choćby nagłe przejście z żałoby po zmarłej córeczce (które to wydarzenie jest kluczowe - zdaniem reżysera - do zrozumienia misji Armstronga) do kolejnej ciąży.

Chazelle zupełnie też nie radził sobie z tworzeniem spójnego obrazu tła polityczno-społecznego misji Apollo. I tak wyścig z Rosjanami pojawia się i znika, kiedy to jest reżyserowi wygodne, podobnie aspekt politycznego poparcia nie mówiąc już o społecznych zawieruchach drugiej połowy lat 60. Chazelle niby umieszcza nawet wątek rasowy. Jednak wydaje się, że znalazł się on wyłącznie ze względów muzycznych, a nie dlatego, że reżyser miał coś ciekawego do powiedzenia.

Chazelle nie potrafił równie wykorzystać obsady, całkiem imponującej zresztą. Jedyną osobą, która pokazała się z pozytywne strony, jest Claire Foy. Zasługuje to na aplauz tym bardziej, że na papierze jej postać nic sobą nie reprezentuje. Ot kolejna kobieta będąca tłem dla męskiego protagonisty. Ale Foy jakimś cudem wycisnęła z tej postaci dużo więcej. I jeśli kogoś zapamiętam z tego filmu, to będzie to właśnie ona.

Ocena: 5

Komentarze

Chętnie czytane

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)

After Earth (2013)

The Entitled (2011)