Hugo (2011)
Gdyby nie fakt, że "Hugo" nakręcił Martin Scorsese a nie jakiś Francuz, uznałbym film za szczyt rasizmu. Mamy tu bowiem wizję nie tak odległego Paryża, ale jednak zupełnie innego. To miejsce magiczne, pełne muzyki, miłości, a przede wszystkim stolica sztuki. Tu wszystko jest możliwe... z wyjątkiem spotkania czarnoskórego Paryżanina. Czyli zupełnie odwrotnie, niż jest dzisiaj, kiedy to emigranci z Afryki dominują na każdym rogu, a jak słychać muzykę, to jest to raczej arabski hip-hop, niż typowa francuska nuta.
Oglądając "Hugo" zastanawiałem się też, na ile jest to rzecz autobiograficzna. Niby całość to adaptacja znanej książki, a jednak trudno było mi się oprzeć wrażeniu, że filmowy Georges Méliès to po części Scorsese. W ten sposób "Hugo" byłby opowieścią wspominkową, o pasji młodego Martina, a także wyznaniem na temat kłopotów z utrzymaniem twórczej świeżości i ciągłego zmaganie się ze zmieniającym się światem. To również niepozbawiona goryczy konstatacja tego, że jest już w tym wieku, kiedy jedyne, czego się od niego wymaga, to stawiania się na uroczystość wręczenia nagród za całokształt kariery. Tak patrząc na "Hugo", film przypomina mi "Przerwane objęcia" Pedro Almodovara. Jednak porównując oba obrazy, widać, jak odmienne postawy przybrali reżyserzy. Scorsese w "Hugo" stawia wyzwanie nie tyle światu ile własnym lękom i ograniczeniom. Stąd chociażby 3D. Zastanawiam się tylko, kto był jego Hugonem Cabretem? Kto go spróbował naprawić?
Sam "Hugo" to przepiękny film od strony wizualnej. Jeden z nielicznych aktorskich obrazów 3D, który mnie tymi trzema wymiarami nie denerwował. Jest w tej opowieści o narodzinach X Muzy sporo magii. Niestety irytowała mnie postać Hugona. Wytrzeszcz oczu w stylu Frodo przestał być modny jeszcze w czasach trylogii "Władcy Pierścieni". Na szczęście w obsadzie są dwie perły: Chloë Grace Moretz (bardzo kibicuję jej, by nie zatraciła talentu w trakcie transformacji do dorosłych ról) i Sacha Baron Cohen, który pozostał efekciarski, ale w bardziej zdyscyplinowany, stonowany sposób, co pasowało do wizji reżysera.
Ocena: 7
Oglądając "Hugo" zastanawiałem się też, na ile jest to rzecz autobiograficzna. Niby całość to adaptacja znanej książki, a jednak trudno było mi się oprzeć wrażeniu, że filmowy Georges Méliès to po części Scorsese. W ten sposób "Hugo" byłby opowieścią wspominkową, o pasji młodego Martina, a także wyznaniem na temat kłopotów z utrzymaniem twórczej świeżości i ciągłego zmaganie się ze zmieniającym się światem. To również niepozbawiona goryczy konstatacja tego, że jest już w tym wieku, kiedy jedyne, czego się od niego wymaga, to stawiania się na uroczystość wręczenia nagród za całokształt kariery. Tak patrząc na "Hugo", film przypomina mi "Przerwane objęcia" Pedro Almodovara. Jednak porównując oba obrazy, widać, jak odmienne postawy przybrali reżyserzy. Scorsese w "Hugo" stawia wyzwanie nie tyle światu ile własnym lękom i ograniczeniom. Stąd chociażby 3D. Zastanawiam się tylko, kto był jego Hugonem Cabretem? Kto go spróbował naprawić?
Sam "Hugo" to przepiękny film od strony wizualnej. Jeden z nielicznych aktorskich obrazów 3D, który mnie tymi trzema wymiarami nie denerwował. Jest w tej opowieści o narodzinach X Muzy sporo magii. Niestety irytowała mnie postać Hugona. Wytrzeszcz oczu w stylu Frodo przestał być modny jeszcze w czasach trylogii "Władcy Pierścieni". Na szczęście w obsadzie są dwie perły: Chloë Grace Moretz (bardzo kibicuję jej, by nie zatraciła talentu w trakcie transformacji do dorosłych ról) i Sacha Baron Cohen, który pozostał efekciarski, ale w bardziej zdyscyplinowany, stonowany sposób, co pasowało do wizji reżysera.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz