Posty

Wyświetlanie postów z styczeń, 2014

Jack Ryan: Shadow Recruit (2014)

Trudno jest mi dziś uwierzyć w to, że kiedyś Kennetha Branagha uważałem za jednego z moich ulubionych reżyserów. Mistrz kinowych ekranizacji Szekspira zachwycał mnie też i w bardziej współczesnym repertuarze, jak choćby w genialnym "Pojedynku". Ale to dawne czasy, teraz najwyraźniej zadowala się szybkimi fuchami, w których liczy się tylko rzemieślnicza poprawność nie poparta nawet odrobiną wyobraźni. "Jack Ryan" to niedopasowany kolaż filmowy, ale nikt z twórców jakoś specjalnie się tym nie przejmuje. Poszczególne elementy wskakują zgrzytając i zacinając się. Czasami (jak cała początkowa sekwencja historyczna) daje to tak idiotyczne efekty tak, że naprawdę lepiej byłoby, gdyby zginęły w montażowni. Innym razem można odnieść wrażenie, że film zlepiono ze ścinków kilku seriali modnych ostatnio w telewizji. Przydałaby się też Pine'owi zmiana charakteryzatora. Przez pół filmu wyglądał, jakby cierpiał na ostrą opryszczkę albo alergię. Ale nawet leniwy Branagh

Pokłosie (2012)

Kiedy "Pokłosie" wchodziło do kin, całkowicie film zignorowałem. I tak w ostatnim czasie widziałem za dużo polskich filmów, z których te najlepsze były ledwie przeciętne w skali ogólnej. Po co więc miałem sięgać po jeszcze jeden? Potem zrobiło się wokół filmu głośno, zaczęło się gadanie o "zdradzie" polskości, co jeszcze bardziej przekonywało mnie, że nie warto filmu oglądać. Dobrze znam to, co w Polsce wywołuje gorące emocje i zazwyczaj nie jest to warte nawet splunięcia. Co więc sprawiło, że postanowiłem mimo wszystko film zobaczyć? Głosy z zagranicy. Skoro "Pokłosie" chwalą ci, którzy polskiej historii wcale nie znają, więc może w końcu powstał u nas film z uniwersalną historią, a nie zaściankowy bełt? Ku mojemu zdumieniu odkryłem, że Pasikowski nakręcił jeden z ciekawszych polskich filmów ostatnich lat. Zdecydowanie wyżej stawiam go od wszystkiego, co nakręcił Smarzowski. Wygrywa u mnie tym, że "Pokłosie" jest solidne ugruntowane gatunko

Drama (2010)

Rozumiem, że film miał opowiadać o młodych osobach, które nie bardzo wiedzą, kim są. Ich świat jest pełen chaosu, miotają się pomiędzy różnymi pragnieniami, na ślepo szukają swego miejsca, raniąc siebie i innych. Ale czy film o tym musi być równie chaotyczny? Nie sądzę. "Drama" niestety okazała się dziełem pokracznym. Bełkotliwą opowiastką o tym, że aktorstwo jest niczym więcej jak kaleką, bo jedynie symulowaną, terapią, odgrywaniem traum, ale bez znajdowania rozwiązań, by było lepiej. Bohaterowie tego filmu są niczym emocjonalnej prostytutki i alfonsi w jednym. Wszystko to zaś zaprezentowane został z pretensjonalnym tonem artystycznej wyższości kogoś, kto dopiero próbuje swych sił na szerokich wodach kinach. Fajna jest jedynie obsada, ale zdecydowanie wolałbym ich zobaczyć w czymś ciekawszym niż to. Ocena: 4

The Man with the Iron Fists (2012)

Anglicy na rzeczy tego rodzaju mówią "acquired taste". Oznacza to rzecz, która kosztowana po raz pierwszy wydaje się paskudztwem, ale jeśli ktoś przezwycięży niechęć, może odkryć, że naprawdę mu to smakuje. I tak jest właśnie z "Człowiekiem o żelaznych pięściach". Albo przyjmiesz tę przerysowaną konwencję albo przestań oglądać jak najszybciej, bo całość będzie torturą nie do zniesienia. Ja należę do tej pierwszej grupy. RZA opowiedział bajkę ekstrawagancką, ociekającą błyszczącym absurdem. Niewiarygodne sceny akcji, postaci na granicy karykatury, uproszczona narracja – to wszystko zostało tutaj podane w takiej postaci, jaką potrafię strawić. Powiedziałbym wręcz, że RZA był zbyt zachowawczy, że jego film mimo wszystko próbuje być zbyt mainstreamowy, co niestety mnie nie do końca pasowało. Gdzie trzeba było zrobić trzy kroki, on stawiał tylko jeden. Oczywiście lepsze to, niż całkowity brak ryzyka, ale z tego też powodu film nie wciągnął mnie aż tak bardzo, a chwi

Paranormal Activity: The Marked Ones (2014)

Spin-off miał okazję poprawić to, co zostało zepsute w czwartej części "Paranormal Activity" . Tak się niestety nie stało. Film podąża śladami czwórki i jest po prostu nudny. Brakuje mu też klimatu. Rzecz przypomina raczej zapis prób przed kręceniem właściwego filmu niż końcowy produkt. Niemniej jednak kilka rzeczy sprawia, że każdy fan serii powinien "Naznaczonych" zobaczyć. Film odpowiada bowiem na wiele pytań postawionych w poprzednich częściach i całkiem ciekawie rozwija mitologię. Co prawda przez koncepcję pierworodnych nieco niejasne stają się powody, dla których Katie była prześladowana. Podoba mi się za to bezpośrednie nawiązanie do losów Micaha i Katie, a nie tylko mimochodem rzucone okruszki. Niezłym pomysłem było wplecenie w fabułę folkloru latynoskiego. Trochę szkoda, że nie ma tego zbyt wiele. Ocena: 4

The Book Thief (2013)

Co za niechlujny film!  Zdumiewające, że facet, który ma na swoim koncie prace przy chwalonym na świecie serialu "Downton Abbey", jest w stanie nakręcić rzecz tak nieprzemyślaną, chaotyczną i niekonsekwentną. Naprawdę, nie jestem w stanie odgadnąć, jaki zamysł twórczy krył się za podjętymi przez Briana Percivala decyzjami. Po pierwsze zupełnie pozbawiony sensu jest narrator. Śmierć może i w książce odgrywa jakąś rolę, ale w kinowej wersji "Złodziejki książek" jej istnienie jako instancji opowiadającej całą historię nie jest w najmniejszym stopniu uzasadnione. Tworzy to wrażenie pretensjonalności i artystycznego napuszenia. A dodatkowo wprowadza bałagan, kiedy w środku opowieści główna bohaterka staje się narratorką i całą historię opowiada raz jeszcze. Po drugie nie przekonuje mnie baśniowa konwencja. Kontrast z okrutną rzeczywistością nie jest wygrany, a przez to znów nie ma żadnego racjonalnego powodu, dla którego właśnie taką strategię narracyjną należało

The Spectacular Now (2013)

Moja tolerancja na niezależne kino amerykańskie wyraźnie maleje. Obawiam się, że za rok lub dwa to, co jeszcze nie tak dawno zachwycało mnie swoją prostotą i rozkosznym dziwactwem, będzie wywoływać u mnie wyłącznie zniecierpliwcie. Pierwsze objawy tej zmiany zauważyłem już podczas oglądania "Cudownie tu i teraz". Film Ponsoldta zawiera pełen zestaw serwowany w kinie a la Sundance. Mamy więc błyskotliwego nastolatka, który jednak odstaje od reszty (nawet jeśli na pozór wydaje się być ziomalem). Mamy rodziców, którzy są źródłem chaosu i kompleksów bohatera. Jest też obiekt uczuć, który sprawi, że bohater otrzyma motywację, by wkroczyć do "świata żywych". Jest nawet śmierć, choć w tym przypadku tylko w formie anegdoty. Bohaterowie, wydarzenia, finał – wszystko to zostało spreparowane z premedytacją tak wyraźnie widoczną, że miejscami wyłączałem się, nie mogąc skupić uwagi na wtórności tej sundance'owej oryginalności. To już się robi naprawdę męczące i przestaj

Triple Standard (2010)

To druga krótkometrażówka Blinna, jaka widziałem. "Thirteen or So Minutes" nie zrobiło na mnie wrażenia. Podobnie jest i z "Triple Standards". W sumie jest trochę lepiej. Po pierwsze podoba mi się muzyka wykorzystania w filmie. Po drugie sam pomysł opowiedzenia o nadmiernie skomplikowanej przez różne okoliczności relacji nie jest taki zły. To, co niestety nie pozwala cieszyć się fabułą, to dialogi. Brzmią sztucznie, jak przemówienia na wiecu wyborczym, a nie rozmowa od serca dwóch osób, które się kochają, ale które dla tej miłości nie są w stanie wszystkiego poświęcić. Co więcej, fiksacja na punkcie przesłania sprawia, że ciekawszy problem nie został w ogóle poruszony. Chodzi mi tu o scenę, gdy Stanley dla zabawy liże Crima. Ta scena i zachowanie wszystkich stron wywołuje kilka pytań. Po pierwsze, reakcja Crima. Czy jest to reakcja homofobiczna, czy gdyby był pewny swej seksualności, to czy zareagowałby tak samo, czy też obrócił wszystko w żart. Po drugie, i

Some Girl(s) (2013)

"Some Girl(s)" to portret pięknego drania. Główny bohater jest pisarzem, który wkrótce ma się żenić. Wykorzystuje ten fakt, by spotkać się z kilkoma kobietami, z którymi kiedyś był związany. Ma to mu pomóc zrozumieć, kim jest, sprawić, że pewien etap jego życia zostanie zamknięty, zanim kolejny się otworzy. Ale czy aby na pewno? Some Girl(s) - Trailer from Some Girl(s) on Vimeo . Główny bohater jest przystojny, sympatyczny, inteligentny. Na pierwszy rzut oka nie wydaje się potworem, pożeraczem kobiet. Ale kolejne rozmowy odsłaniają brutalna prawdę: że jest tchórzem, draniem, kłamcą. Łatwo traci głowę, a kiedy jakaś kobieta wpadnie mu w oko, wykorzystuje swoje umiejętności do kreowania fałszywej rzeczywistości, wykorzystuje kobiety do zaspokojenia własnych potrzeb, gdy zaś robi się zbyt poważnie, porzuca je bez refleksji nad tym, jaką krzywdę im wyrządza. Jest jak tornado: bezwzględnie obojętny na innych, przechodzi i zostawia po sobie ruinę. Teraz oczekuje przebaczeni

Burger (2013)

Obraz
Kino propagandowe, ale w tym przypadku to nie jest akurat wada. "Burger" to urocza mała historyjka o tym, jak różni są ludzie i jak jednocześnie podobni do siebie. Dzieli ich wszystko, a jednak nawet w takim miejscu jak sklepik z fast-foodem mogą się spotkać zjednoczeni w jednym pragnieniu. Film wygrywa dzięki wrażeniu pełnej naturalności. Twórcom udało się skondensować dynamikę grup i w sposób wyrazisty i rzeczowy podkreślić różnice i podobieństwa wszystkich bohaterów. Proste, rzeczowe i fajnie się to ogląda. Ocena: 7

No One Lives (2012)

Ryûhei Kitamura jest chyba jednym z najbardziej niedocenianych reżyserów. Patrzę na jego oceny i widzę, że nie trafia on ze swoimi jatkami w gusta szerokiej publiczności. Na szczęście mi jego styl bardzo odpowiada. Już "Nocny pociąg z mięsem" był porządną sieczką, ale tym, co pokazał w "No One Lives" podbił moje serce. Co więcej, dzięki temu filmowi polubiłem Luke'a Evansa. Stał się on moim ukochanym psychopatycznym mordercą. Mistrzostwo Kitamury ujawnia się w tym, jak wykorzystuje proste elementy, z których zbudowana jest fabuła. Nie ma tu bowiem tak naprawdę nic oryginalnego. Mimo wielu świetnych zwrotów akcji, wszystko daje się łatwo przewidzieć. W rękach jakiegoś dyletanta scenariusz Davida Cohena zmieniłby się w głupią jatkę, która tylko by irytowała. Ale Kitamura jest mistrzem prezentacji. Genialne tempo, świetna narracja i fantastycznie-absurdalnie-krwawe pomysły - rzecz została tak podana, że szczęka co chwilę mi opadała. Evans jest BEZBŁĘDNY w roli

I, Frankenstein (2014)

Uwielbiam Aarona Eckharta, ale mam wrażenie, że brakuje mu aktorskiego zmysłu przetrwania. Czasami wybiera tak beznadziejne projekty, że po prostu ręce opadają. Nie mam zielonego pojęcia, co go podkusiło, by przyjąć rolę w "Ja, Frankenstein". To nie mógłby scenariusz, bo ten jest wtórny i bezsensowny. Mam nadzieję, że nie ma poważnych problemów finansowych, które wymusiły na nim udział w tym kinowym potworze. "Ja, Frankenstein" w teorii jest ekranizacją komiksu, jednak oglądając film miałem wrażenie, że jest to remake "Underworldu". Podobnie jak w tamtym obrazie, tak i tu mamy dwie rasy żyjące w ukryciu przed ludźmi, które prowadzą ze sobą odwieczną wojnę. I znów pojawia się odmieniec, który może zaważyć na losach konfliktu, a przy okazji na losach całego świata. Skojarzenie z "Underworldem" wzmacnia jeszcze obecność w obsadzie Billa Nighy'ego, który gra dokładnie tak samo, jakby nie zauważył, że nie jest już Wiktorem. Niestety porówna

August: Osage County (2013)

"Sierpień w hrabstwie Osage" udowadnia, że nadmiar dobrego szkodzi nawet filmom. Wielkim problemem obrazu jest sztuka będąca podstawą scenariusza. Jest zbyt dobrze napisana. Role, jakie stworzył Tracy Letts, mają fantastyczne teksty. Są tak dobre, że nawet pieniek w nich obsadzony bez problemu wywalczyłby nominację do Oscara, więc co się dziwić, że Meryl Streep ją dostała. Tyle tylko, że te role napisane zostały z myślą o teatrze, gdzie sztuczność warunków tylko wzmocni wyrażenie, jakie wywołają znakomite kreacje. Na ekranie kinowym efekt jest jednak przeciwny – tu każda scena, każdy dialog podkreśla tylko sztuczność całej fabuły. Ani przez chwilę nie opuszczało mnie wrażenie, że aktorzy tylko grają, że nie ma w tym nawet odrobiny autentyczności. W rezultacie świetne kreacje aktorskie nie robiły na mnie większego wrażenia. Miało to swoje szersze konsekwencje w odbiorze całej fabuły. Chwilami nie bardzo rozumiałem o co tyle krzyku. Zupełnie nie przemówił do mnie dramat je

47 Ronin (2013)

Kolejne rozczarowanie. Spodziewałem się straszliwego gniota, a tymczasem jestem pewien, że na koniec roku film nie znajdzie się u mnie nawet w setce najgorszych tytułów. Oczywiście "47 roninów" ma wiele wad. Przede wszystkim za mało jest w nim humoru i epickości. Przez to całej narracji brakuje i lekkości i siły oddziaływania. Jednak pomimo tego, nie jest to rzecz taka strasznie zła. Carl Rinsch zrobił bajeczkę dla dzieciaków, na którą z niezrozumiałych dla mnie powodów chodzą ludzie mający zupełnie inne oczekiwania. "47 roninów" doskonale odnalazłoby się w latach 80. Ma w sobie to samo duże stężenie głupoty i naiwności. Problem w tym, że z praktycznymi efektami specjalnymi łatwiej to się przełyka niż kiedy większość efektów generowana jest komputerowo. Wystarczy porównać "Roniów" z "Wielką draką w chińskiej dzielnicy". Naprawdę film Rinscha wypada lepiej, ale wystarczy ta odrobina humoru i "oldskulowe" efekty, by wiele osób za lep

Mer eller mindre mann (2012)

W życiu jest czas na wszystko: i na zabawę, i na pracę, i na miłość. Słowa te powtarzamy sobie często w chwilach przygnębienia. Są wtedy dla nas pocieszeniem i otuchą, przypominają o nadziei na lepsze jutro. Co jednak, kiedy czas obecny nie jest zły, kiedy to, jakimi jest się teraz i co się dzieje nam się podoba i nie chcemy żadnych zmian? Wtedy te same słowa nie są już pocieszeniem, lecz budzą strach i gniew, są bowiem zwiastunami zagłady. I właśnie o takiej sytuacji opowiada "Mężczyzna prawie idealny". Film Martina Lunda wychodzi z tego samego punktu, co większość komedii reżyserowanych czy produkowanych przez Apatowa. Henrik ma 35 lat, lecz wciąż zachowuje się jak nastolatek. Jednak o ile u Apatowa dominuje pogoda ducha, akcentowane są pozytywne zmiany wyboru dorosłości, Lund bardziej interesuje terror czasu. A to, nawet jeśli z boku jest zabawne, zarazem jest bardzo przygnębiające. Pokazuje bowiem, że przed wymogami czasu nie można uciec. Widać to w scenach, w któryc

For Those in Peril (2013)

"Za tych, co na morzu" należy do tego rodzaju filmów, które wywołują u mnie rozdwojenie jaźni. Część mnie potrafi zauważyć kunszt reżysera, to, że film naprawdę jest dobry, mocny i sugestywny. Paul Wright postanowił wziąć się za bary z monumentalnymi tematami ludzkiej egzystencji, jak żałoba i ostracyzm, które napierają na głębsze, nieuświadomione, lecz równie mroczne, silne i skomplikowane relacje. To ciągłe mówienie o potworach, tych kilka dziwacznych iluzji każe zastanawiać się nad tym, jak naprawdę układała się relacja Aarona i Michaela i czy przypadkiem na żałobę nie nakłada się poczucie winy. Bo być może Aaron, nawet jeśli faktycznie nie był winny śmierci brata, to jednak w głębi duszy pragnął jego zagłady. Gdzie jest początek jego cierpienia? Na te pytania i dramaty reżyser nakłada filtr "mitologii" ludzi morza, co jeszcze bardziej rozmywa granice zdarzeń, ale sprawia, że rzecz jest bardziej sugestywna. Potrafię nawet docenić pseudoreportażową formułę, która

Grupo 7 (2012)

Kilkanaście nominacji do nagród Goya. Wydawać by się mogło, że fakt ten jest najlepszą rekomendacją dla filmu "Operacja Expo". Jeśli jednak taki film otrzymuje tyle nominacji, to rok 2012 musiał być w hiszpańskiej kinematografii wyjątkowo słaby. Obraz Alberto Rodrígueza bowiem jest bardzo standardową powiastką o policjantach, którzy z leku na całe zło miasta stają się trucizną. To studium korupcjogenności donkiszoterii uprawianej przez stróżów prawa. Drogę do piekła i z  powrotem poznajemy towarzysząc młodemu glinie Ángelowi, który oczywiście na początku jest nieco zbyt delikatny, za bardzo się waha, by po paru latach stać się furiatem. "Operację Expo" ogląda się całkiem dobrze, ale jest to kino mało odkrywcze i artystycznie kompletnie nijakie. Ot, takie nieznaczące coś na zabicie czasu i nic więcej. Ocena: 6

La mer à l'aube (2011)

Czasem proste podejście do tematu jest najlepsze. Ale czasem może być zbyt proste. To przypadek "A na morzu spokój". Volker Schlöndorff trochę mnie tym filmem rozczarował. Temat jest ciekawy: jak Francuzi i Niemcy radzą sobie z sytuacją represji po zamachu urządzonym przez ruch oporu, w wyniku którego zginął niemiecki oficer. Niestety u Schlöndorffa wszystko jest tak bardzo teatralne i zainscenizowane, że traci wszelką głębszą wymowę. Pozostaje tylko problem i losy ludzkie, a do przejmowania się tym film nie jest mi wcale potrzebny. Nie rozumiem tego teatralnego podejścia. Dlaczego reżyser zdecydował się wszystko uczynić sztucznym, ale nie aż tak, by stało się Formą uzasadniającą swój własny byt? Zamiast przejmującego dramatu mamy wyliczenia dość stereotypowych zachowań, gdzie szlachetność i zepsucie moralne widoczne jest po każdej stronie barykady. Volker Schlöndorff nie oszczędza widzom żadnej kliszy. A wszystkie je prezentuje z bezosobową obojętnością. To nie tak powi

Kiss of the Damned (2012)

"Pocałunek potępionych" to przykład na to, co nazywam kinem potencjalnym. Córka Johna Cassavetesa i Geny Rowland nakręciła rzecz, która bardzo przypomina mi undergroundowe filmy z lat 70. Wizualnie przywodzi na myśl instalacje wideo, rozkoszując się formą, a nie treścią. Jednak brakuje filmowi autentycznością. Jak choćby w scenie z trójkątem seksualnym. Rzecz wygląda jak imitacja, zabawa w kino, a nie rzeczywista próba przemienienia typowej wampirycznej opowieści w coś nowego i nietuzinkowego. W rezultacie miotałem się od zaintrygowania po całkowite znużenie. To ostatnie niestety dominowało i mimo kilku ciekawych pomysłów, w sumie Cassavetes nie potrafiła utrzymać mojej uwagi. Dlatego też najbardziej zaskoczyły mnie obsadowe decyzje. Nie spodziewałem się tu zobaczyć ani Jaya Brannana ani tym bardziej Jonathana Caouette'a (nabrałem ochoty, by przypomnieć sobie "Tarnation"). To mógł być ciekawy, "dziwny" film. Niestety w tym przypadku możliwości n

Alceste à bicyclette (2013)

Lubię filmy, w których rzeczywistość przenika się ze sztuką, w których dzieło zaczyna być rozkładane na czynniki pierwsze, interpretowane, któremu przyglądamy się (my, widzowie) z nowych, zaskakujących punktów widzenia, których aktualność i wymowa staje się oczywista dzięki odbiciu w historii bohaterów doświadczających tego dzieła. Z tego też powodu "Molier na rowerze" już przez samą ideę leżącą u podstaw filmu, miał u mnie fory. Niestety Philippe Le Guay nie poszedł aż tak daleko, by rzeczywiście podjąć się interpretacji "Mizantropa", pokusić się o jego "uwspółcześnienie" w losach bohaterów. Dla niego jest to punkt wyjścia, ale nie cel. Służy raczej jako scenografia i kostiumy, a nie żywa materia filmu. Tę stanowi dość zwiewna komedyjka o przyjaźni, lojalności, aktorstwie, życiu. Ogląda się to z przyjemnością, ale niezbyt zobowiązująco. Nie angażuje aż tak bardzo, a molierowskie smaczki z czasem zaczynają nużyć nawet samego reżysera, co z trudem mu w

Hammer of the Gods (2013)

"Hammer of the Gods" to typowe kino spod znaku RPG. Zarówno w scenariusz jak i zestawie bohaterów przypomina produkcje BioWare. Oto główna postać otrzymuje zadanie odnalezienie wygnanego przed laty brata. Zaczyna się wyprawa, pełna mrocznych zwrotów akcji, w której zarówno towarzysze jak i zwyczajni NPC przetestują charakter bohatera. Sam w sobie film niczym specjalnym się nie wyróżnia. Jego zdecydowanym plusem jest jednak ton. Zaprezentowana historia jest pełna ironii, i to z rodzaju tej najbardziej dołującej. Szlachetność prowadzi do krwawej jatki. Lojalność kończy się śmiercią. Postać, która śmieje się z wiary innych uznając ją za nieracjonalną i nielogiczną, sama podejmuje decyzje, które z logiką są na bakier. I wreszcie finał, który jest połączeniem "Jądra ciemności" z najbardziej ponurymi mitami nordyckim lub tragediami antycznymi. "Hammer of the Gods" pokazuje, że zwycięstwo jest czymś strasznym, lecz przegrana jest jeszcze gorsza. Ocena: 5

Triple Crossed (2013)

To urocze, że Sean Paul Lockhart próbuje wszystkiego, by tylko udowodnić, że jego miejsce jest również w świecie "normalnego" kina. Kiedy jest aktorem (szczególnie, gdy jest na drugim planie), nawet nieźle się spisuje. Niestety jako reżyser wypadł tragicznie. "Potrójna gra" jest tak amatorską produkcją, jak to jest tylko możliwe. Jeszcze problemy z nagłośnieniem jestem w stanie wybaczyć. Grę aktorską, a raczej jej brak, zignorować już się nie da. Ale to i tak pryszcz w porównaniu z bałaganem, jakim jest scenariusz.  Toż to jest prawdziwa maszkara, sklecona z wątków podpatrzonych z lepszych produkcji. Cała intryga może i wystarczyłaby na jeden odcinek jakiegoś serialu kryminalnego, ale na film niestety jest zbyt wątła. Do tego wszystkiego, jak się nie ma budżetu, to pewnych scen po prostu nie powinno się kręcić. Sekwencje wojenne, a w szczególności "wybuchy", przypominały mi kino mitologiczne z lat 40. i 50. ubiegłego wieku, kiedy to potwory "gran

Inside (2002)

O, i to jest dobra krótkometrażówka. Prosty pomysł, proste wykonanie i znakomita pointa. Reżyser świetnie odegrał nie tylko rzeczywistość osoby cierpiącej na zespół dysocjacji osobowości, ale też jej strategię przetrwania. Człowiek nie jest tu jednostką, lecz społecznością, o swoistej strukturze i odmiennych motywacjach, które jednak mogą, pod wpływem właściwego lidera działać wspólnie. INSiDE from INSiDE Short on Vimeo . Ocena: 7

33 Teeth (2011)

"33 Teeth" to jeden z tych filmów, o których tak naprawdę nie mam nic do powiedzenia poza tym, że je widziałem. No dobra, pomysł jest nawet niezły. Jednak jak dla mnie całość jest zbyt mało wyrazista. Ot takie sympatyczne co nieco i nic ponad to. W tłumie ujdzie, ale w pamięci nie pozostaje. 33 Teeth from Evan Roberts on Vimeo . Ocena: 4

Maniac (2012)

Szczęście. Najbardziej destrukcyjna idea na świecie. Każdy człowiek marzy o tym, bym je osiągnąć. Każdy wierzy, że ma do niego prawo. Każdy czyn ma nas do szczęścia przybliżyć. Jesteśmy od tej idei uzależnieni. To najsilniejszy narkotyk. Nie ma na niego lekarstwa. I co najgorsze, ponieważ owinięty jest w pozytywne konotacje, nie budzi zagrożenia. A jednak nie ma siły bardziej destrukcyjnej od tej, która każe nam sięgać po szczęście. Widać to szczególnie wyraźnie w przypadku osób, które bardziej niż inne "zasługują" na odrobinę szczęścia, które zostały tak poważnie skrzywdzone, że żadna ilość radości i optymizmu nie jest w stanie uleczyć ich ran na duszy. A jednak i one desperacko pragną zaznać szczęścia. Ponieważ ich sytuacja jest dramatyczna, każdy sposób na jego osiągnięcie jest dobry. Lecz nawet najbardziej drastyczne metody nie są w stanie do celu ich doprowadzić. Jak jednak na prawdziwych narkomanów przystało, nie potrafią przestać. Ten pęd, to pragnienie jest silni

The Hobbit: The Desolation of Smaug (2013)

Jakie szczęście, że do końca został Jacksonowi już tylko jeden film. Nie sądzę, bym był w stanie wytrzymać więcej i pewnie przerwałbym oglądanie. Drugi "Hobbit" utrzymuje mnie w przekonaniu, że jeśli widziało się jedną część ekranizacji Tolkiena w wykonaniu Jacksona, to tak, jakby się widziało je wszystkie. A ponieważ znam książki, to tak naprawdę nie ma nic, co kusiłoby mnie, by czekać na kolejne odcinki. "Pustkowie Smauga" ponoć jest lepszym filmem od "Niezwykłej podróży". Jakoś tego nie zauważyłem. Owszem, jest nieco mniej posuwistych panoram, ale to jedyna rzecz, która się poprawiła. Reszta to odgrzewane kotlety obficie podlane sosem z patetycznych dialogów (szczytem idiotyzmu jest postać Beorna i jego podniosłe mowy wypowiadane niskim głosem). Nawet moja ulubiona scena z książki – ucieczka w beczkach – tu zamieniła się w męczący popis efekciarstwa. Całość daje się wytrzymać dzięki kilku drobnym smaczkom. Jak choćby krasnoludzko-elficka wariacja

Maskeblomstfamilien (2010)

Bardzo duże rozczarowanie. Być może spowodowane tym, że miałem co do filmu spore nadzieje. Ale jak mogło być inaczej, skoro "Bez wstydu" porusza rzadki w kinie temat hermafrodytyzmu. Niestety zamiast interesującego, zmuszającego do refleksji filmu otrzymałem bełkotliwe, pseudoliryczne dzieło, które nie wychodzi poza ramy banału. Problem głównego bohatera został maksymalnie rozwodniony i bardzo powierzchownie potraktowany. Dodanie sztuki o Edypie tylko jeszcze bardziej psuje całość, bo też twórcy w ogóle nie wyciągają z niej wniosków, pozostając na poziomie mętnych tekstów o grzesznych narodzinach, przeznaczeniu i konieczności czerpania w grze z własnych doświadczeń. Twórcy całkowicie dali się pogrzebać pod liczbą problemów. Bo przecież jest tu nie tylko temat płci głównego bohatera, ale też grzechów rodziców, zdrady, samobójstwa, morderstwa (nieumyślnego, ale jednak). W "Bez wstydu" wszystko to wylewa się z ekranu, bez kontroli, bez zrozumienia, bez sensu. Po

The Numbers Station (2013)

Nie znajduję żadnego usprawiedliwienia dla twórców tego filmu. Pod względem czysto technicznym, nie jest to oczywiście najgorszy film, jaki widziałem w tym roku. Jednak dostał ode mnie najniższą ocenę. A to z prostego powodu. O ile w przypadku takiego choćby "Truth", mogłem odnaleźć ślady autentycznej pasji filmowej (nawet jeśli niezdarnie realizowanej), o tyle tutaj nie ma nic. Zero emocji, zero miłości do kina. "Stacja szyfrująca" to rzyg (i jest to porównanie bardzo niesprawiedliwe dla rzygów). Tajemnicą pozostaje dla mnie to, jakim cudem twórcom udało się do projektu przyciągnąć znane nazwiska. Nie mógł w tym pomóc scenariusz, bo fabuła jest po prostu kretyńska. Oto agent, specjalista od mokrej roboty, zaczyna mieć wyrzuty sumienia i nie likwiduje dziewczyny. Jego przełożony daje mu więc nowe zadanie, którym jest... ochrona innej dziewczyny (w domyśle: w momencie zagrożenia ma ją zlikwidować). Oczywiście dalszy ciąg jest łatwy do przewidzenia. I naprawdę ni

Wolf Creek (2005)

SPOILERY Przetrwać mogą tylko najlepiej przystosowani? Australijski "Wolf Creek" zdecydowanie zaprzecza tezom Darwina. Morał tego filmu jest prosty: przetrwanie jest kwestią przypadku. Film Grega Mcleana to dość typowa opowiastka o psychopacie, który poluje na przypadkowe osoby. Ale żeby się o tym przekonać, trzeba przetrwać pierwsze 48 minut, które mają widzom do zaoferowania jedynie nieopatrzone w kinie plenery zachodniej Australii. Jak na mój gust jest to zbyt długi wstęp do tego, co jest sednem opowieści. Kiedy jednak film się rozkręca, robi się ciekawie. Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze cieszy odejście twórcy od typowego obrazu psychopaty. Mick jest prostakiem i takie też są jego "zabawy". Ale brak wyrafinowania nie oznacza, że nie jest groźny, o czym przekonują się bohaterowie. Po drugie spodobała mi się postać Liz. Dziewczyna ma głowę na karku i potrafi się odnaleźć w skrajnej sytuacji. W przeciwieństwie do swoich koleżanek z amerykańskich

Truth (2013)

Ciekawość to ponoć pierwszy stopień do piekła. Teraz mogę potwierdzić, że przysłowie to jest prawdziwe. Byłem ciekawy, jak poradzi sobie Sean Paul Lockhart w swojej pierwszej głównej roli i przez to musiałem cierpieć półtorej godziny katuszy kiepskiego warsztatu filmowego. O dziwo Lockhart wcale nie jest najsłabszym ogniwem tej produkcji. Owszem, wielkim aktorem to on nie jest (a przynajmniej nie jeśli chodzi o talent). W "Truth" bazował na swoich szczenięcych oczętach, co było sprytną sztuczką, która zazwyczaj się sprawdzała (w tych momentach naprawdę trudno było pamiętać, że jest to jedna z bardziej znanych porno-gwiazd). Bardziej irytował mnie Rob Moretti. Jakoś nie mogłem przekonać się do jego zachowania przed kamerą. Gra była sporym balastem, ale problemów z filmem jest więcej. Muzyka zamiast budzić skojarzenia z klaustrofobicznym thrillerem, którym chce być "Truth", przywodzi na myśl opery mydlane. Niektóre sceny nie powinny się w filmie znaleźć, jak ch

The Family (2013)

Cóż, Besson najwyraźniej nie jest jak francuskie wino i wcale im starszy nie jest lepszy. Powiedziałby, że na oczach widzów zamienia się w reżyserskiego zgreda i na dodatek pociąga za sobą byłe hollywoodzkie gwiazdy. Na szczęście dla niego, paru innych twórców z jego pokolenia starzeje się filmowo jeszcze gorzej, ale to nie jest żaden powód do dumy. Film zaczyna się nawet nieźle. Trochę staromodnie, ale komedię retro byłby w stanie przełknąć. Niestety szybko okazało się, że Besson nie ma poczucia humoru. "Porachunki" bazują na głupocie i żenujących stereotypach. Nie rozumiem, jak ktokolwiek mógł to uznać za zabawne. Film broni się głównie za sprawą dzieciaków, które wyglądają, jakby wyleciały z którejś z disnejowskich produkcji i postanowiły się wyszaleć. De Niro ma już chyba wszystko w nosie. A Pfeiffer po prostu pokazuje się, póki operacje plastyczne nie zmienią ją w sobowtóra Jokera. Ocena: 5

The Secret Life of Walter Mitty (2013)

Oto wielka tajemnica przyjaźni: nawet nieintencjonalnie może stać się bramą dla nowych możliwości. Walter i Sean to jedna z dziwniejszych par przyjaciół, jaką można sobie wyobrazić. Walter nigdy Seana nie widział na oczy, ale doskonale go poznał dzięki jego zdjęciom. Przez 16 lat stanowili udany zespół zawodowy, a teraz, kiedy ich współpraca dobiega końca Sean postanowił się odwdzięczyć. Jego gest był wspaniały i wzruszający, ale Walter źle go zrozumiał. I dobrze na tym wyszedł, bo spełnił wszystkie swoje marzenia, przeżył wspaniałe przygody i odważył się zbliżyć do ukochanej kobiety. A wszystko dzięki jednemu przyjacielskiemu gestowi. "Sekretne życie Waltera Mitty", choć chwilami zrobione jest z olbrzymim rozmachem (scena pościgu po ulicach miasta), jest w swojej istocie typową komedią niezależną. To jest siłą filmu ale i słabością. Mimo wszystkich ozdobników i fajerwerków, Stiller utylizuje dość sztampowy model fabularny z barwnym, nie do końca społecznie dostosowanym

Robot & Frank (2012)

Dla każdego, kto choć trochę poznał moje oceny filmów, nie będzie zaskoczeniem to, co zaraz napiszę: "Robot & Frank" bardzo mi się spodobał. To jest właśnie kino niezależne które uwielbiam, nawet jeśli ostatnio czuję nim przesyt. Czegóż tu jednak nie kochać? Frank Langella jest fantastyczny w roli byłego kryminalisty, który powoli traci pamięć. Peter Sarsgaard może i ani na chwilę nie pojawia się na ekranie, ale robot mówiący jego głosem wystarczy, bym sam chciał się w takie cacko zaopatrzyć. Jednak podstawową siłą filmu jest jego scenariusz. Pomysł był banalnie prosty. "Robot & Frank" to opowieść o przyjaźni między dwójką osób kompletnie się od siebie różniących. W tym przypadku ta różnica została powiększona do ekstremalnych rozmiarów, bo przecież tylko jeden z pary bohaterów jest istotą żyjącą, człowiekiem z krwi i kości. I jak to zwykle w tego rodzaju historiach bywa, na początku dzieli ich wszystko, by z czasem połączyła ich nić porozumienia. Jake

Friends with Kids (2011)

Aż trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę liczbę komediowych gwiazd w tej produkcji, ale "Single od dziecka" to bardzo, ale to bardzo przeciętny film. Bazuje na wymęczonej formule i prawie wcale nie jest zabawny. Pozostaje tylko sympatyczna główna para i nic więcej. To wystarczyło, by mnie nie zanudzić na śmierć, ale nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że zmarnowano olbrzymi potencjał. Przez brak komediowych scen, które odwróciłyby moją uwagę, to, na czym najbardziej skupiłem się, jest to, jak bardzo tego rodzaju komedie są niesprawiedliwe dla trzecioplanowych bohaterów. Pojawiają się jako alternatywna druga połówka głównych bohaterów tylko po to, by wzbudzić zazdrość, zrozumienie w bohaterach tego, co tracą. Przez to, jak znikają albo jak na siłę przypisuje im się nagle jakąś skreślającą ich wadę, jest mi ich zawsze żal. I tak jest też tutaj. Postać grana przez Burnsa nie zasłużyła na los, jaki zgotowali jej twórcy. Ocena: 5

Silent Youth (2012)

Diemo Kemmesies zrobił film o tym, co zazwyczaj stanowi zaledwie pierwszy akt. "Silent Youth" to opowieść o początku związku. O pierwszym spojrzeniu, dotyku dłoni, niezręcznych rozmowach, banalnych pretekstach, byle tylko zbliżyć się do drugiej osoby. To opowieść o niepewności, o "potencjalnej zupie pierwotnej", z której, jak za czasów Wielkiego Wybuchu, może, ale nie musi, wyłonić się nowy świat. Widzimy nadzieje i strach, pierwsze przeszkody, kiedy na wierzch wychodzą echa mrocznych aspektów wciąż obcej dusz, ale mogącej stać się kimś więcej. Te impulsy zagrażają delikatnej konstrukcji związku, który przecież tak naprawdę jeszcze nie zaistniał. Kemmesies stworzył piękną i prostą historię, ale chyba nieco zbyt ponurą. To, co najlepiej udało mu się ukazać, to niezręczność czy to we wzajemnych relacjach czy to w relacjach z innymi (spotkanie Marlo i Kirilla z Franzi). Film jednak cały czas wygrywany jest na niskich, smutnych tonach, jakby to nie była opowieść o

Un conte de Noël (2008)

Niesamowite. Ten film to obraz perwersji w najczystszej postaci. Jednak przypadkowy widz w ogóle tego nie zauważy. Bo na pierwszy, drugi, a nawet trzeci rzut oka jest to bardzo przyzwoity, "normalny" film. "Un conte de Noël" jest przecież prostym dramatem rodzinnym, który prezentowany jest pod jakże oczywistym pretekstem wspólnego spotkania z okazji świąt. Nihil novi sub sole. Ci, którzy nieco bliżej przyjrzą się filmowi, zauważą jego formę: ociekające barokowym zdobnictwem dialogi i monologi, nieprzypadkowe zmiany muzyki (której zestaw jest niezwykle eklektyczny) i najbardziej nawiązuje do tytułu filmu chwyty wizualne. Za tym wszystkim kryje się jednak porażająca potworność międzyludzkich interakcji. Członkowie rodziny Vuillard są jak mieszkańcy kolonii trędowatych. Tyle że w ich przypadku trąd dotknął nie ciała, lecz duszy. Miłość została tu tak wykoślawiona, że staje się swoim przeciwieństwem. Nienawiść zostaje zgrabnie przystrojona, by udawać coś zupełnie i

K-11 (2012)

Jeden z dziwniejszych filmów więziennych jakie widziałem. Ale – niestety – nie aż tak dziwny, jak miałem nadzieję. Jego odmienność polega przede wszystkim na tym, że część bohaterów zagrały kobiety. To fajny zabieg, ale jednak żałuję, że okazał się tylko tym, nie zaś czymś więcej. Początkowe sceny sugerowały bowiem film balansujący, a być może przekraczający granice szaleństwa. Czy to, co widzimy dzieje się naprawdę, czy może jest tylko wymysłem chorego od dragów umysłu bohatera. Czy znalazł się jakimś dziwacznym eksperymencie, czy może ma jedynie halucynacje? Potem niestety to wszystko gdzieś się rozmywa. Następuje przemiana bohatera, choć dzieje się ona zbyt nonszalancko jak na mój gust. Zaś cała sprawa z kobietami okazuje się jedynie chwytem reżysera, bez głębszego znaczenia. Z tych wszystkich powodów jestem "K-11" rozczarowany. To mógł być naprawdę mocno pokręcony film. A skończyło się na dość przeciętnej historyjce kombinatora, który odkrył, że w więzieniu jak w biz

Werewolf: The Beast Among Us (2012)

Cóż, jak na produkcję przeznaczoną z myślą o rynku DVD, nie jest aż tak najgorzej. Sam pomysł na film jest nawet całkiem niezły i spokojnie mógł zostać wykorzystany w produkcji kinowej. Ale wtedy musiałby to nakręcić ktoś inny. Louis Morneau zrobił z tego pozbawioną wyobraźni, bardzo przeciętną przypowieść, która niczym nie jest w stanie zaskoczyć. Główny bohater jest irytujący. Reszta postaci mogła być bardziej intrygująca, ale reżyserowi nie chciało się nimi zająć na poważnie. Do tego końcówka sprawia wrażenie, jakby to miał być romans paranormalny, ale trochę za późno na ten pomysł twórcy wpadli i wykorzystali go tylko w ostatniej scenie. "Wilkołaka" mógł uratować humor bądź też campowa stylistyka. Niestety ani jednego ani drugiego nie uświadczysz. Nie jest to może poziom Asylum, ale do przeciętności też trochę zabrakło. Ocena: 4

The Raven (2012)

Pomysł genialny w swojej prostocie. Oto ktoś morduje ludzi. Inspiracji dostarcza mu twórczość Edgara Allana Poego. Ten musi połączyć siły z prowadzącym śledztwo inspektorem, by odkryć tożsamość zabójcy. Wkrótce jednak stawka idzie w górę. Morderca porywa ukochaną poety i domaga się, by Poe całość opisał w lokalnej gazecie. Morderca zaś będzie dalej zabijał, a każdy trup będzie zawierał wskazówkę potrzebną do odnalezienia porwanej. Niestety do takiego tematu potrzebny był ktoś lepszy od zwyczajnego filmowego rzemieślnika. "Kruk" wymagał klimatu, sprawności w łączeniu twórczości Poego z rasowym kryminałem. Niestety James McTeigue do wykonania takiego zadania się nie nadawał. I skutecznie to udowodnił masakrując świetny materiał. To niebywałe, i na swój sposób nawet godne podziwu, ale reżyserowi udało się z "Krukra" zrobić film zwyczajnie nudny, którego jedyna ciekawa scena sprawia wrażenie ukradzionej z którejś z części "Piły". Rzecz jest rozmemłana, tw

Petunia (2012)

Lubię filmy o dysfunkcjonalnych rodzinach. Podoba mi się paradoksalna mieszanka humoru i tragedii, jaką są życia bohaterów. Z jednej strony nie sposób nie popaść w depresję patrząc, jak zwyczajna w gruncie rzeczy egzystencja jest niczym więcej, jak niekończącym się pasmem rozczarowań, lęków, rozwianych nadziei. A szczęście to chwila, w której pozwalamy sobie na amnezję. Z drugiej strony bohaterowie są tak rozkosznie czarujący, sympatyczni i zabawni w tym swoim nieustającym szamotaniu się ze światem czy amortyzowaniu kolejnych losowych wypadków ciętymi ripostami i barwnymi natręctwami. I tak też jest w "Petunii". Cudowny jest Charlie w roli ogarniętego obsesją samokontroli młodzieńca po raz pierwszy w życiu odkrywającego miłość. Przeurocza jest Robin, która bezustannie wysila się, by akceptować styl życia swego męża. Wspaniała jest Felicia, jako matka, terapeutka i totalnie sfrustrowana kobieta u progu starości. Początek przy tak barwnej galerii postaci zapowiadał świetny

The Falls (2012)

Jeśli ten film miał przekonać mnie do idei religii jako instytucji, która tłamsi tożsamość jednostki z mało przekonujących powodów, to reżyser całkowicie poległ. "The Falls" wzbudził u mnie wręcz przeciwne skojarzenia i raczej jest jednym wielkim argumentem przeciwko wszystkim tym, którzy chcieliby poszerzyć moralne swobody w obrębie danej wiary (w tym przypadku chodzi o mormonów, ale spokojnie można byłoby to przenieść na grunt większości innych religii). "The Falls" stawia na popularne argumenty w dyskusji z konserwatystami: a to, że religia kwestionuje stworzenie, bo przecież geje takim zostali przez Boga zrobieni, a to, że zakazuje im się bycia sobą, a to, że uczucia, które uważają za właściwe w oczach kongregacji wiary są złe. Problem z tymi argumentami jest taki, że wszystkie one zakładają, iż religia ma na celu akceptację jednostki taką, jaką ona jest i umożliwienie jej realizacji tkwiącego w niej potencjału. Tyle tylko, że praktycznie w żadnej z gałęzi

Magic Magic (2013)

"Magic Magic" okazał się bardziej ponurą i niepokojącą wersją "Kryształowej wróżki" . Oba filmy łączy nie tylko osoba reżysera, ale też niemal identyczne motywy fabularne oraz dwójka aktorów. Znów mamy Cerę jako dupka, a Agustín Silva ponownie jest jego towarzyszem, a to akceptującym jego wybryki, a to znów dziwnie defensywnym (choć "głębię" nieświadomej (?) relacji odkryłem dopiero dzięki dodatkowi o kulisach produkcji). Raz jeszcze mamy do czynienia z wyprawą na prowincję i nie do końca zgrane towarzystwo. Ponownie pojawia się postać zranionej kobiety, dla której indiańskie misteria staną się szansą na oczyszczenie i odrodzenie. Co więc różni oba filmy? Ton. "Kryształowa wróżka" ma sporo komediowych elementów. Ich źródłem w dużej mierze jest postać najbardziej zwichrowana i skrzywdzona. Jednak grana przez Gaby Hoffmann Crystal Fairy w "Magic Magic" zastąpiona została przez Juno Temple jako Alicię. Dziewczyna nie ma żadnych skutec

The Knot (2012)

"The Knot" prawie zupełnie zniszczyła mi okładka i znajdujący się na niej cytat z jakiegoś śmieciowego magazynu, który uznał film za połączenie "Kac Vegas" z "Druhnami". Spodziewałem się więc komedii, na której cały czas będę się śmiać. Oczywiście nic tego nie miało miejsca. Film Jesse'ego Lawrence'a to filmik sympatyczny, ale w gruncie rzeczy mało zabawny. Scen, na których głośno się zaśmiałem, można spokojnie policzyć na palcach jednej ręki. "The Knot" jest urokliwe głównie za sprawą miłej obsady. Jednak jako rozrywka nie oferuje nic poza bezbolesnym zabiciem czasu. Jedyne, co z niego zapamiętam, to nagość w scenach z wieczoru panieńskiego i kawalerskiego. Zabawy striptizowe pokazano dokładniej, niż to zazwyczaj czynią Amerykanie. Ocena: 4