Biutiful (2010)
Javier Bardem znów wdzięcznie umiera na ekranie. I gdyby robił to po raz pierwszy, pewnie wywarłby na mnie większe wrażenie. Ale w "Biutiful" jedynie przytłacza, podobnie jak i cały film.
Iñárritu kreśli przed nami wizję świat pełnego ludzkich wraków, które kurczowo próbują trzymać się na powierzchni bezkresnego oceanu tragedii. U meksykańskiego reżysera świat jest labiryntem bez wyjścia. Bo z jednej strony pieniądz jest niezbędny do przeżycia. Bez niego egzystencja jest tak tragiczna, że każda alternatywa wydaje się lepsza. Z drugiej strony pieniądz jest źródłem śmierci i rozłąki, wyrzutów sumienia i zdrady. Ale Iñárritu i tego jest za mało, więc główny bohater musi mieć dobre serce i moc rozmawiania ze zmarłymi, musi sam być o krok od śmierci i musi mieć na swoim koncie masowe zgony. Jest też przypowieść o tygrysie i jego opiekunie, która ma udowodnić, że człowiek może się w takiej samej sytuacji zachować inaczej niż tygrys. Ale wybór Ige wcale nie wydaje się altruistyczny, choć aby zadać sobie pytanie o jej motywy, trzeba odrzucić wizję reżysera.
Jest w tym filmie za dużo wszystkiego. Iñárritu próbuje stworzyć całościową teorię ludzkiej egzystencji. Ale przez to, choć miejscami poruszający, jest też – a może przede wszystkim – męczący.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz