The Rewrite (2014)
Nie mogę powstrzymać śmiechu, kiedy pomyślę o tych wszystkich polskich widzach, którzy wybrali się na film skuszeni tytułem wymyślonym przez naszego dystrybutora. "Scenariusz na miłość" w zestawieniu z informacją, że gra tu Hugh Grant, jednoznacznie sugeruje, że mamy do czynienia z komedią romantyczną. W rzeczywistości nic nie mogłoby być bardziej dalekie od prawdy. Owszem, wątek miłosny rzeczywiście się tu pojawia, ale ma on drugorzędne znaczenie. W rzeczywistości jest to film o życiu, o odnajdywaniu swojego własnego miejsca, o dojrzewaniu, akceptacji swoich własnych słabości i wykorzystywaniu tak zdobytej wiedzy do budowania nowej, lepszej przyszłości.
Reżyser i scenarzysta w jednej osobie dwoi się i troi, żeby przekonać widzów, że jego film ma pozytywne przesłanie. Dlatego też bohaterka grana przez Marisę Tomei co chwilę wygłasza optymistyczne mądrości, które burzyć mają sceptycyzm i cynizm głównego bohatera. Ale wystarczy chwilę się zastanowić, by prawda ujawniła się w pełnej krasie. Marc Lawrence tworzy apoteozę porażki. Jego film jest niczym innym jak zachętą dla wszystkich, by odrzucali prawdę, a fakty reinterpretowali tak, żeby lepiej się z tym czuć. Główny bohater więc nie przegrał swojego marzenia, nie roztrwonił szansy, jaką zdobył 15 lat wcześniej. On odnajduje nowe powołanie. Akceptuje to, że jego marzenie jest ścierwem gnijącym pod murem i zastępuje je nowymi marzeniami, o mniejszym kalibrze, przez to łatwiejszymi do realizacji i to właśnie ma być ów happy end. "Scenariusz na miłość" jest więc kinem o loserach, których reżyser głaszcze po główce i pociesza ich karmiąc pięknymi kłamstwami.
I pewnie bym to przełknął, gdyby Lawrence był lepszym reżyserem. Niestety opowiada swoje dyrdymały bez większego przekonania. Postać grana przez Hugh Granta jest nawet ciekawa, ale Grant się tutaj nie nadawał. Ledwie ślizga się po powierzchni. Chwilami można odnieść wrażenie, że jedyne co musiał robić, to gadać z brytyjskim akcentem. To trochę mało biorąc pod uwagę, że jest Brytyjczykiem i akcent wyssał z mlekiem matki.
A jest to i tak najlepsza rola z całego filmu. Od Janney i Simmonsa reżyser chyba niczego nie wymagał. Oboje mogliby równie dobrze spać podczas kręcenia swoich scen, a i tak nie zauważylibyśmy różnicy. Lawrence nawet nie próbował sprawić, by grane przez nich postaci wyróżniały się na tle licznych ról, jakie Janney i Simmons grali ostatnio w niezależnych produkcjach.
Nieudolność reżysera w sumie wcale mnie nie dziwi. Lawrence miał tylko jeden średnio udany film. Reszta nie dorasta nawet do poziomu przeciętności. Tak jak i ten.
Ocena: 4
Reżyser i scenarzysta w jednej osobie dwoi się i troi, żeby przekonać widzów, że jego film ma pozytywne przesłanie. Dlatego też bohaterka grana przez Marisę Tomei co chwilę wygłasza optymistyczne mądrości, które burzyć mają sceptycyzm i cynizm głównego bohatera. Ale wystarczy chwilę się zastanowić, by prawda ujawniła się w pełnej krasie. Marc Lawrence tworzy apoteozę porażki. Jego film jest niczym innym jak zachętą dla wszystkich, by odrzucali prawdę, a fakty reinterpretowali tak, żeby lepiej się z tym czuć. Główny bohater więc nie przegrał swojego marzenia, nie roztrwonił szansy, jaką zdobył 15 lat wcześniej. On odnajduje nowe powołanie. Akceptuje to, że jego marzenie jest ścierwem gnijącym pod murem i zastępuje je nowymi marzeniami, o mniejszym kalibrze, przez to łatwiejszymi do realizacji i to właśnie ma być ów happy end. "Scenariusz na miłość" jest więc kinem o loserach, których reżyser głaszcze po główce i pociesza ich karmiąc pięknymi kłamstwami.
I pewnie bym to przełknął, gdyby Lawrence był lepszym reżyserem. Niestety opowiada swoje dyrdymały bez większego przekonania. Postać grana przez Hugh Granta jest nawet ciekawa, ale Grant się tutaj nie nadawał. Ledwie ślizga się po powierzchni. Chwilami można odnieść wrażenie, że jedyne co musiał robić, to gadać z brytyjskim akcentem. To trochę mało biorąc pod uwagę, że jest Brytyjczykiem i akcent wyssał z mlekiem matki.
A jest to i tak najlepsza rola z całego filmu. Od Janney i Simmonsa reżyser chyba niczego nie wymagał. Oboje mogliby równie dobrze spać podczas kręcenia swoich scen, a i tak nie zauważylibyśmy różnicy. Lawrence nawet nie próbował sprawić, by grane przez nich postaci wyróżniały się na tle licznych ról, jakie Janney i Simmons grali ostatnio w niezależnych produkcjach.
Nieudolność reżysera w sumie wcale mnie nie dziwi. Lawrence miał tylko jeden średnio udany film. Reszta nie dorasta nawet do poziomu przeciętności. Tak jak i ten.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz