Love (2015)
Zaufanie. Do tego sprowadza się odbiór filmu. Muszę uwierzyć, że reżyser nie robi mnie w konia, że jest autentyczny w tym, co kręci, że nawet najbardziej wydumane sceny nie istnieją tylko po to, żeby zaistnieć, że kryje się za nimi głębszy sens. Niestety Gasparowi Noé nie ufam od czasu "Wkraczając w pustkę". Dlatego też nie uwierzyłem w szczerość intencji, nie kupiłem tego, co pokazał w "Love".
Gdybym mu ufał, to uznałbym "Love" za metafilm, za próbę autentycznego ukazania najbardziej sztucznego, a jednocześnie najbardziej intensywnego uczucia, jakim jest młodzieńcza miłości. "Love" byłoby wtedy odważną dekonstrukcją "Romea i Julii". Dziełem, w którym jedynym prawdziwym elementem jest seks. Cała reszta zbudowana jest z prefabrykatów, z "pożyczonych" idei, którymi karmiły się młode umysły przy stole kultury. Dlatego też wszystko w "Love" poza seksem już gdzieś widziałem/słyszałem. Gaspar Noé cytuje samego siebie wprost lub poprzez elementy scenograficzne. Łatwo przyjdzie zauważyć nawiązania do "Wkraczając w pustkę", "Nieodwracalnego" czy "Sam przeciw wszystkim". Świat bohaterów to świat cytatów, zapożyczeń i artystycznych pretensji, plakatów z "Narodzin narodu" i koszulek z Fassbinderem. Nawet imiona bohaterów sugerują ich wtórność. Murphy – od praw Murphy'ego, Electra – od kompleksu Elektry, Nora – od Ibsena, sam reżyser jako dziecko (Gaspar) i były kochanek Electry (Noé ale też i on sam w tej roli, choć w napisach kryje się pod pseudonimem). "Love" mogłoby więc być próbą pokazania, jak odbierają egzystencję ci, którzy nie mają własnych doświadczeń mogących stanowić punkt odniesienia, więc żyją w świecie stworzonym z fikcyjnych idei, wartości, przeżyć uznając je za rzeczy, do których porównują wydarzenia ze swojego życia, do których sami aspirują.
Ale ponieważ nie ufam reżyserowi, "Love" wydało mi się niczym więcej jak artystyczną masturbacją. Do tego wtórną. Film sprawia wrażenie remake'u "Wkraczając w pustkę" (gdzie mieliśmy Love Hotel, który zresztą pojawia się i tutaj), jakby Noé nie był zadowolony z tego, jak daleko się tam posunął, więc postanowił raz jeszcze opowiedzieć to samo, ale tym razem seks już nie jest tylko dodatkiem. To, że zarówno obrazy jak i muzyka są w dużej mierze cytatami i zapożyczeniami zwielokrotniało tylko nieznośne poczucie obcowania z pretensjonalnym twórcą, który uskutecznia kolorowanki i próbuje je sprzedać publice jako oryginalne dzieła. "Love" jest nabzdyczone ponad granice mojej tolerancji. Noé próbuje wyważyć drzwi, które już dawno zostały otwarte, ba zostały już nawet wyjęte z framug. Dodanie niesymulowanych scen seksu wcale nie sprawi, że przesłanie filmu nagle stanie się oryginalne, przewrotne, inteligentne.
A sam seks? Noé udowodnił tylko tyle, że (podobnie jak z graniem) lepiej jest go uprawiać, niż go oglądać. Po pierwszym zaskoczeniu (nie moim, ale domyślam się, że u niektórych scena otwierająca wywołała zaskoczenie, po tym jak w kinie wokół mnie prowadzono nerwowe rozmowy i co chwilę wybuchały stłumione chichoty) szybko staje się nudnym, równie pretensjonalnym aktem, jak cała reszta. Jedynie w scenie orgii byłem w stanie wykrzesać z siebie iskrę zainteresowania, ale wcale nie za sprawą tego, co widziałem na ekranie, a przez muzykę, jaka sekwencji towarzyszyła. Po dwóch godzinach seks staje się czymś tak nieznośnym, że niemal każda inna czynność wydaje się bardziej atrakcyjna. Z tego też powodu "Love" powinno się pokazywać w gimnazjach, dzieciaki zdecydowanie straciłyby zainteresowanie erotyką i zajęłyby się bardziej ekscytującymi rzeczami, jak choćby przemocą.
Jeśli Noé nie wyjdzie szybko z artystycznej pustki, to obawiam się, że kolejnych jego dzieł nie będę miał już sił i chęci oglądać.
Ocena: 3
Gdybym mu ufał, to uznałbym "Love" za metafilm, za próbę autentycznego ukazania najbardziej sztucznego, a jednocześnie najbardziej intensywnego uczucia, jakim jest młodzieńcza miłości. "Love" byłoby wtedy odważną dekonstrukcją "Romea i Julii". Dziełem, w którym jedynym prawdziwym elementem jest seks. Cała reszta zbudowana jest z prefabrykatów, z "pożyczonych" idei, którymi karmiły się młode umysły przy stole kultury. Dlatego też wszystko w "Love" poza seksem już gdzieś widziałem/słyszałem. Gaspar Noé cytuje samego siebie wprost lub poprzez elementy scenograficzne. Łatwo przyjdzie zauważyć nawiązania do "Wkraczając w pustkę", "Nieodwracalnego" czy "Sam przeciw wszystkim". Świat bohaterów to świat cytatów, zapożyczeń i artystycznych pretensji, plakatów z "Narodzin narodu" i koszulek z Fassbinderem. Nawet imiona bohaterów sugerują ich wtórność. Murphy – od praw Murphy'ego, Electra – od kompleksu Elektry, Nora – od Ibsena, sam reżyser jako dziecko (Gaspar) i były kochanek Electry (Noé ale też i on sam w tej roli, choć w napisach kryje się pod pseudonimem). "Love" mogłoby więc być próbą pokazania, jak odbierają egzystencję ci, którzy nie mają własnych doświadczeń mogących stanowić punkt odniesienia, więc żyją w świecie stworzonym z fikcyjnych idei, wartości, przeżyć uznając je za rzeczy, do których porównują wydarzenia ze swojego życia, do których sami aspirują.
Ale ponieważ nie ufam reżyserowi, "Love" wydało mi się niczym więcej jak artystyczną masturbacją. Do tego wtórną. Film sprawia wrażenie remake'u "Wkraczając w pustkę" (gdzie mieliśmy Love Hotel, który zresztą pojawia się i tutaj), jakby Noé nie był zadowolony z tego, jak daleko się tam posunął, więc postanowił raz jeszcze opowiedzieć to samo, ale tym razem seks już nie jest tylko dodatkiem. To, że zarówno obrazy jak i muzyka są w dużej mierze cytatami i zapożyczeniami zwielokrotniało tylko nieznośne poczucie obcowania z pretensjonalnym twórcą, który uskutecznia kolorowanki i próbuje je sprzedać publice jako oryginalne dzieła. "Love" jest nabzdyczone ponad granice mojej tolerancji. Noé próbuje wyważyć drzwi, które już dawno zostały otwarte, ba zostały już nawet wyjęte z framug. Dodanie niesymulowanych scen seksu wcale nie sprawi, że przesłanie filmu nagle stanie się oryginalne, przewrotne, inteligentne.
A sam seks? Noé udowodnił tylko tyle, że (podobnie jak z graniem) lepiej jest go uprawiać, niż go oglądać. Po pierwszym zaskoczeniu (nie moim, ale domyślam się, że u niektórych scena otwierająca wywołała zaskoczenie, po tym jak w kinie wokół mnie prowadzono nerwowe rozmowy i co chwilę wybuchały stłumione chichoty) szybko staje się nudnym, równie pretensjonalnym aktem, jak cała reszta. Jedynie w scenie orgii byłem w stanie wykrzesać z siebie iskrę zainteresowania, ale wcale nie za sprawą tego, co widziałem na ekranie, a przez muzykę, jaka sekwencji towarzyszyła. Po dwóch godzinach seks staje się czymś tak nieznośnym, że niemal każda inna czynność wydaje się bardziej atrakcyjna. Z tego też powodu "Love" powinno się pokazywać w gimnazjach, dzieciaki zdecydowanie straciłyby zainteresowanie erotyką i zajęłyby się bardziej ekscytującymi rzeczami, jak choćby przemocą.
Jeśli Noé nie wyjdzie szybko z artystycznej pustki, to obawiam się, że kolejnych jego dzieł nie będę miał już sił i chęci oglądać.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz