Hail, Caesar! (2016)
Stało się! Trzy dekady bracia Coen byli w stanie tworzyć filmy, które mnie zachwycały. Jedne bardziej, inne mniej, jednak ZAWSZE wychodziłem z kina usatysfakcjonowany. Nie tym razem. "Ave, Cezar!" to koszmar, którego miałem nadzieję nigdy nie przeżyć na jawie.
Jest to film zbędny, pusty, przekombinowany. Coenowie korzystają tu z całego repertuaru swoich popisowych numerów. Tyle tylko, że po raz pierwszy sięgają po nie wyłącznie po to, żeby się nimi popisać. "Ave, Cezar!" nie ma wartej uwagi fabuły. Żaden z wątków nie układa się w większą całość. To raczej zbiór anegdot mamrotanych w krótkich przebłyskach świadomości przez hollywoodzkiego zgreda cierpiącego na Alzheimera. Kreślą one obraz Hollywood na początku ery makkartyzmu. Ale i ten portret zbiorowy niczemu nie służy, poza samym jego zaistnieniem.
Film ten nie jest nawet wyrazem miłości do kina. A jeśli nawet, to jest to miłość chłodna, pełna dystansu. "Ave, Cezar!" to raczej popis erudycyjny, zabawa wiedzą o Hollywood istniejącą w zbiorowej świadomości. Ale czy naprawdę Coenowie musieli się tym popisywać? Czy ktokolwiek wątpi w ich znajomość kinowych realiów?
Coenowie tworzą też całą galaktykę wątków. Ale istnieją one tylko po to, żeby umożliwić plejadzie gwiazd zabłyśnięcie na ekranie. Niektóre z nich ma ją na to dosłownie minutę! (przykład: Frances McDormand). Większość w ogóle nie potrzebuje tego błyskania, bo chyba każdy na świecie wie, na co ich stać (Swinton, Clooney, Johansson, Fiennes). Jedyną osobą, która na tym skorzystała, jest Alden Ehrenreich. Facet rozwija skrzydła i stworzył tu chyba swoją najlepszą z dotychczasowych kreacji.
Coś mi się wydaje, że pisanie scenariusz dla nie swoich projektów ("Gambit", "Niezłomny", "Most szpiegów") sprawił, że Coenowie stracili kontakt z tym, co czyniło ich filmy wyjątkowymi. "Ave, Cezar!" to dzieło epigonów. Niestety w tym przypadku są nimi sami bracia Coen.
Ocena: 4
Jest to film zbędny, pusty, przekombinowany. Coenowie korzystają tu z całego repertuaru swoich popisowych numerów. Tyle tylko, że po raz pierwszy sięgają po nie wyłącznie po to, żeby się nimi popisać. "Ave, Cezar!" nie ma wartej uwagi fabuły. Żaden z wątków nie układa się w większą całość. To raczej zbiór anegdot mamrotanych w krótkich przebłyskach świadomości przez hollywoodzkiego zgreda cierpiącego na Alzheimera. Kreślą one obraz Hollywood na początku ery makkartyzmu. Ale i ten portret zbiorowy niczemu nie służy, poza samym jego zaistnieniem.
Film ten nie jest nawet wyrazem miłości do kina. A jeśli nawet, to jest to miłość chłodna, pełna dystansu. "Ave, Cezar!" to raczej popis erudycyjny, zabawa wiedzą o Hollywood istniejącą w zbiorowej świadomości. Ale czy naprawdę Coenowie musieli się tym popisywać? Czy ktokolwiek wątpi w ich znajomość kinowych realiów?
Coenowie tworzą też całą galaktykę wątków. Ale istnieją one tylko po to, żeby umożliwić plejadzie gwiazd zabłyśnięcie na ekranie. Niektóre z nich ma ją na to dosłownie minutę! (przykład: Frances McDormand). Większość w ogóle nie potrzebuje tego błyskania, bo chyba każdy na świecie wie, na co ich stać (Swinton, Clooney, Johansson, Fiennes). Jedyną osobą, która na tym skorzystała, jest Alden Ehrenreich. Facet rozwija skrzydła i stworzył tu chyba swoją najlepszą z dotychczasowych kreacji.
Coś mi się wydaje, że pisanie scenariusz dla nie swoich projektów ("Gambit", "Niezłomny", "Most szpiegów") sprawił, że Coenowie stracili kontakt z tym, co czyniło ich filmy wyjątkowymi. "Ave, Cezar!" to dzieło epigonów. Niestety w tym przypadku są nimi sami bracia Coen.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz