Phoenix (2014)
Lepiej późno niż wcale. Kiedy "Feniks" trafił do naszych kin, z różnych względów odpuściłem go sobie. Na szczęście sam tytuł zapamiętałem i postanowiłem obejrzeć w późniejszym terminie. I dobrze, bo Christian Petzold po raz kolejny stworzył kawał naprawdę porządnego kina.
Świetna jest już sama historia. Oto żydowska piosenkarka (choć przed wojną ignorowała swoje pochodzenie) przetrwała Auschwitz i wraca do Berlina. Zmasakrowana, musi przejść operację plastyczną, po której nie całkiem przypomina siebie. Kobieta straciła prawie wszystkie bliskie osoby na wojnie. Pozostała jej jednak nadzieja na odnalezienie (aryjskiego) męża. Kiedy jednak go spotyka, ten jej nie rozpoznaje, choć stwierdza, że jest podobna do jego zmarłej (jak twierdzi) żony. Postanawia więc ją wykorzystać, by zdobyć spadek po "zmarłej". Tymczasem bohaterka za sprawą swojej przyjaciółki zacznie odkrywać niewygodne fakty z czasów wojny...
Podoba mi się pomysł, że kobieta, która straciła wszystko, która jest zagubiona, uczy się, jak znów być sobą od męża, który jej nie rozpoznaje, który potrzebuje figurantki, by dokonać oszustwa i stać się bogaty cudzym kosztem. Petzold fantastyczne buduje klimat i relacje między bohaterami. Co istotne, robi to przez długi czas w sposób trudny do zaobserwowania. Jednak atmosfera gęstniej z minuty na minutę, a emocje stają się coraz bardziej intensywne (choć zawsze trzymane na krótkiej smyczy). Ostatnie pół godziny to już czysta przyjemność, począwszy od sceny obejmowania się na stacji (która jest przecież odgrywana, ale zarazem autentycznie wzruszająca), po finał rozegrany w zasadzie wyłącznie na spojrzeniach.
Sama historia i sposób opowiedzenia zapewne nie wystarczyłyby, ale reżyser pewnie obsadził główne role. Oglądanie, jak Nina Hoss i Ronald Zehrfeld grają ze sobą, to rozkosz. A im bliżej końca, tym są lepsi.
Szkoda więc, że w kilku miejscach Petzold trochę przesadził. Niektóre sceny lepiej pasowałyby do bardziej melodramatycznego, łzawego filmu rodem z Hiszpanii czy Włoch. W "Feniksie", który najlepszy jest wtedy, kiedy pozostaje zdyscyplinowany i trzyma gotujące się emocje pod przykrywką, te wtręty wprowadzały niepotrzebny dysonans.
Ocena: 7
Świetna jest już sama historia. Oto żydowska piosenkarka (choć przed wojną ignorowała swoje pochodzenie) przetrwała Auschwitz i wraca do Berlina. Zmasakrowana, musi przejść operację plastyczną, po której nie całkiem przypomina siebie. Kobieta straciła prawie wszystkie bliskie osoby na wojnie. Pozostała jej jednak nadzieja na odnalezienie (aryjskiego) męża. Kiedy jednak go spotyka, ten jej nie rozpoznaje, choć stwierdza, że jest podobna do jego zmarłej (jak twierdzi) żony. Postanawia więc ją wykorzystać, by zdobyć spadek po "zmarłej". Tymczasem bohaterka za sprawą swojej przyjaciółki zacznie odkrywać niewygodne fakty z czasów wojny...
Podoba mi się pomysł, że kobieta, która straciła wszystko, która jest zagubiona, uczy się, jak znów być sobą od męża, który jej nie rozpoznaje, który potrzebuje figurantki, by dokonać oszustwa i stać się bogaty cudzym kosztem. Petzold fantastyczne buduje klimat i relacje między bohaterami. Co istotne, robi to przez długi czas w sposób trudny do zaobserwowania. Jednak atmosfera gęstniej z minuty na minutę, a emocje stają się coraz bardziej intensywne (choć zawsze trzymane na krótkiej smyczy). Ostatnie pół godziny to już czysta przyjemność, począwszy od sceny obejmowania się na stacji (która jest przecież odgrywana, ale zarazem autentycznie wzruszająca), po finał rozegrany w zasadzie wyłącznie na spojrzeniach.
Sama historia i sposób opowiedzenia zapewne nie wystarczyłyby, ale reżyser pewnie obsadził główne role. Oglądanie, jak Nina Hoss i Ronald Zehrfeld grają ze sobą, to rozkosz. A im bliżej końca, tym są lepsi.
Szkoda więc, że w kilku miejscach Petzold trochę przesadził. Niektóre sceny lepiej pasowałyby do bardziej melodramatycznego, łzawego filmu rodem z Hiszpanii czy Włoch. W "Feniksie", który najlepszy jest wtedy, kiedy pozostaje zdyscyplinowany i trzyma gotujące się emocje pod przykrywką, te wtręty wprowadzały niepotrzebny dysonans.
Ocena: 7
"Lepiej późno niż wcale." Oj tak! Lubię sobie powtarzać ostatnią scenę przy fortepianie. Ten moment jest fantastycznie zagrany. I wydaje mi się, że moment kiedy do niego dotarło to co dotarło, jest chwilę przed zobaczeniem tatuażu. To chwila, kiedy głos byłej zony stał się mocniejszy, a "Speak low" zabrzmiało w jej ustach pewniej. No a później już było pozamiatane.
OdpowiedzUsuńTak, ta scena to kwintesencja dobrego kina.
Usuń