American Made (2017)
Lata 80. w Stanach Zjednoczonych, to było czyste szaleństwo. Totalna schizofrenia. Z jednej strony wojna z handlarzami narkotyków na niespotykaną skalę. To wtedy przeraźliwie zaostrzono kary za dilowanie. Z drugiej strony te same władze stworzyły sytuację, w której handel narkotykami na wielką skalę stał się częścią racji stanu, elementem walki z komunizmem. I to właśnie ten absurd w całej okazałości pokazał Doug Liman przybliżając biografię Barry'ego Seal.
Seal to postać, której losy są tak dziwaczne i barwne, że dziwić może fakt, iż dopiero teraz stał się bohaterem filmowego widowiska. Oczywiście nie przeszkodziło to Limanowi ubarwić to i owo. Takie postępowanie zazwyczaj kończy się źle (vide: "Asy bez kasy" albo "Gold"). Tu jednak zadziałało, ponieważ reżyser znalazł na fabułę właściwą formę. W "American Made" świetnie wygrywa modny obecnie klimat nostalgii, jednocześnie trzymając się na dystans, kryjąc się za dokumentalną, wręcz found-footage'ową formą. Dzięki temu sam film ma mocno absurdalny posmak, co świetnie oddawało klimat, w jakim działał Seal.
"American Made" jest pełen werwy. Ma świetne momenty rodem z najlepszych komedii akcji. Tom Cruise gra jak z nut. Nie pamiętam, kiedy ostatnio obserwowanie go na ekranie sprawiało mi tyle przyjemności. Liman tylko miejscami łapał zadyszkę albo podejmował niekonsekwentne decyzje co do formy. Jednak nigdy tak naprawdę nie wypadł z torów, bezbłędnie podążając do upatrzonego celu. W ten sposób jego film stał się nie tylko pierwszorzędną rozrywką, ale też zaskakująco przenikliwą analizą istoty Stanów Zjednoczonych. Liman pokazuje absurd koncepcji amerykańskiego snu. Samo jej istnieje zabija, ponieważ zachęca ludzi do podejmowania nierozważnych decyzji i niepotrzebnego ryzyka w imię możliwego wybicia się (podszytego patriotyczną racjonalizacją). Jeszcze bardziej dostaje się USA jako światowemu mocarstwu. Przykład z Nikaraguą pokazuje, że ich ulubioną strategią rozwiązywania problemów jest gaszenie pożaru przy pomocy benzyny. I co gorsza, zachowania, które doprowadziły do wzlotu i upadku Barry'ego Seala, są wciąż obecne w polityce zagranicznej USA. Najwyraźniej kraj ten nie potrafi uczyć się na swoich błędach.
Dla świata to źle, dla kina bardzo dobrze, bo stanowi inspirację dla twórców takich jak Liman, by wspinali się na wyżyny reżyserskiego kunsztu. Na "American Made" bawiłem się tak dobrze jak na żadnym wcześniejszym filmie Limana.
Ocena: 8
Seal to postać, której losy są tak dziwaczne i barwne, że dziwić może fakt, iż dopiero teraz stał się bohaterem filmowego widowiska. Oczywiście nie przeszkodziło to Limanowi ubarwić to i owo. Takie postępowanie zazwyczaj kończy się źle (vide: "Asy bez kasy" albo "Gold"). Tu jednak zadziałało, ponieważ reżyser znalazł na fabułę właściwą formę. W "American Made" świetnie wygrywa modny obecnie klimat nostalgii, jednocześnie trzymając się na dystans, kryjąc się za dokumentalną, wręcz found-footage'ową formą. Dzięki temu sam film ma mocno absurdalny posmak, co świetnie oddawało klimat, w jakim działał Seal.
"American Made" jest pełen werwy. Ma świetne momenty rodem z najlepszych komedii akcji. Tom Cruise gra jak z nut. Nie pamiętam, kiedy ostatnio obserwowanie go na ekranie sprawiało mi tyle przyjemności. Liman tylko miejscami łapał zadyszkę albo podejmował niekonsekwentne decyzje co do formy. Jednak nigdy tak naprawdę nie wypadł z torów, bezbłędnie podążając do upatrzonego celu. W ten sposób jego film stał się nie tylko pierwszorzędną rozrywką, ale też zaskakująco przenikliwą analizą istoty Stanów Zjednoczonych. Liman pokazuje absurd koncepcji amerykańskiego snu. Samo jej istnieje zabija, ponieważ zachęca ludzi do podejmowania nierozważnych decyzji i niepotrzebnego ryzyka w imię możliwego wybicia się (podszytego patriotyczną racjonalizacją). Jeszcze bardziej dostaje się USA jako światowemu mocarstwu. Przykład z Nikaraguą pokazuje, że ich ulubioną strategią rozwiązywania problemów jest gaszenie pożaru przy pomocy benzyny. I co gorsza, zachowania, które doprowadziły do wzlotu i upadku Barry'ego Seala, są wciąż obecne w polityce zagranicznej USA. Najwyraźniej kraj ten nie potrafi uczyć się na swoich błędach.
Dla świata to źle, dla kina bardzo dobrze, bo stanowi inspirację dla twórców takich jak Liman, by wspinali się na wyżyny reżyserskiego kunsztu. Na "American Made" bawiłem się tak dobrze jak na żadnym wcześniejszym filmie Limana.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz