Batman v Superman: Dawn of Justice (2016)

Zack Snyder nie wyniósł żadnych wniosków z prac nad "Człowiekiem ze stali". "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" jest widowiskiem kalekim i to przede wszystkim z winy reżysera i jeszcze bardziej Goyera (i pozostałych scenarzystów). Panowie nie wiedzą co to umiar. Nie potrafią się powstrzymać i dlatego próbują na siłę wcisnąć wszystko, co tylko możliwe. Przez to film trwa dwie i pół godziny, choć spokojnie można byłoby go skrócić o godzinę i widowisko tylko by na tym zyskało.



Jest tu sporo fajnych pomysłów, które jednak nie mogą zostać wygrane, ponieważ mimo swojej długości w filmie na nic nie ma czasu. Fantastyczny pomysł, by pokazać konsekwencje działań Supermana z poziomu "ulicy" służy jedynie jako szybkie wyjaśnienie wrogości Batmana. Równie interesujący temat efektu społecznego istnienia superbohaterów sprowadza się do kilku pustych pogadanek, których jedynym skutkiem jest słoik z "herbatką".

Przede wszystkim jednak Snyder oszukał mnie (i pewnie wiele osób). Ponieważ pierwsza część tytułu niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Temat na samodzielny film został tu sprowadzony do jednej rozmowy i jednej walki, która szybko ulatuje z pamięci, ponieważ następuje tuż przed finałową rozpierduchą. Twórcy zdecydowanie lepiej zrobiliby, gdyby cały film poświęcili narastającemu konfliktowi dwóch samców alfa. Zaś drugi film poświęcili na rozbudowanie tematu "świtu sprawiedliwości" i finalnej walce. A tak film Snydera ogląda się jak bardzo długi wstęp, jak pierwszą część "Kosogłosu" albo "Wierną". Za dużo jest tu mrugnięć okiem i cegiełek stanowiących fundament dla stworzenia Ligi. "Batman v Superman" nie jest w żadnym momencie samodzielnym widowiskiem, a jedynie uwerturą i to strasznie długą.

Żeby zapełnić czymś czas, Snyder z masochistycznym uwielbieniem oddaje się slow-motion i próbie pobicia rekordu w liczbie ujęć gapienia się. Tu nawet obiekt nieożywione (jak kostium Batmana na wieszaku) potrafią się gapić w kamerę. Naprawdę lekka przesada.

Ok. Ponarzekałem sobie, to teraz mogę pochwalić. Pomimo wszystkich ewidentnych wad scenariusza, film oglądało mi się dobrze. Akcja toczy się wartko. Prawie w ogóle nie czułem, że oglądam 2,5-godzinną rzecz. Jest to o tyle zadziwiające, że film się dość powoli rozkręca i poza finałem nie jest aż tak widowiskowy, jak można byłoby się tego spodziewać po produkcji kosztującej 250 milionów dolarów.

Podobała mi się większość bohaterów. Choć z drugiej strony żadna z postaci nie ma zbyt wiele do zaprezentowania. O Supermanie praktycznie niczego się nie dowiadujemy (choć scen z jego udziałem jest całkiem sporo). Wonder Woman też pozostaje enigmą i pewnie dlatego była tak fajna. Jesse Eisenberg średnio mi się podobał, ale sama postać Lexa Luthora wydała mi się fascynująca. "Ujął" mnie tym, że każdy jego plan jest jedynie wstępem do kolejnego, większego planu. W widowisku komiksowym jest to chwyt, który ładnie wypada na ekranie (pod warunkiem, że nie będzie się wnikać w motywacje). Najsłabszy wydał mi się Batman. I to pewnie dlatego, że to jemu poświęcono najwięcej uwagi, to w jego duszę próbuje wniknąć Snyder. Kompletnie niepotrzebnie. Bo choć Ben Affleck jako Nietoperek radzi sobie nieźle, to jednak jest wciąż jedynie drewnem ubranym w lateks, skórę i metal.

"BVS" to konfetti, ale jego zaletą jest to, że fajnie się mieni i zwraca na siebie uwagę. W temacie widowisko o superbohaterach nie wprowadza żadnego nowego wymiaru, ale nie jest też tak zły, jak się tego obawiałem. Daje się to wszystko obejrzeć.

Ocena: 6

Komentarze

Chętnie czytane

Hvítur, hvítur dagur (2019)

One Last Thing (2018)

The Sun Is Also a Star (2019)

Les dues vides d'Andrés Rabadán (2008)

Paradise (2013)