State of Play (2009)
"Stan gry" to kino retro. Ma to swoje plusy ale i – niestety – minusy. Plusem jest to, że Kevin Macdonald zdecydował się na film z rodzaju tych, jakie teraz w Hollywood są na indeksie. Zamiast akcji mamy bohaterów, jest też intryga, którą jednak rozwiązuje się bez fajerwerków. Soczyste kino, które trzeba przetrawić.
Minusem jest jednak to, że "Stan gry" nie jest filmem samodzielnym. Intryga, bohaterowie są istotni, lecz jednak podporządkowani wyższej idei – idei zrobienia kina a la lata 70-te. W ten sposób oglądając film miałem wrażenie, że przyglądam się obrazowi udającemu coś, czym nie jest. Nie tyle podobał mi się sam film ile owo wrażenie sentymentu za starymi śledczymi obrazami. Po seansie chwytałem się na tym, że mam ochotę przypomnieć sobie chociażby "Wszystkich ludzi prezydenta" czy też (z nowszych, ale też mających swoje lata) "Raport Pelikana". Gdyby dzieło Macdonalda była naprawdę udane, cieszyłoby mnie samo w sobie, a nie poprzez konotacje.
Z tego też powodu wolę "Grę dla dwojga" Tony'ego Gilroya (który jest także scenarzystą "Stanu gry"). Film też odwołuje się do stylistyki starego kina, też ma skomplikowaną intrygę, a jednak jest na wskroś nowoczesny i ma tę cyniczną pointę. Tymczasem "Stan gry" jest niemal elegią za ginącym dinozaurem jakim jest rzetelne dziennikarstwo prasy drukowanej. Nie podoba mi się też ocena dziennikarstwa internetowego, które wrzuca się do jednego worka z komercjalizacją mediów drukowanych. Internet jest tu źródłem zepsucia, a jego jedyną wartością jest to, że od czasu do czasu wplączą się tam potencjalnie dobrzy dziennikarze, których trzeba wyłowić i podszkolić w tym, co naprawdę się liczy.
Film jest za to dobrze spreparowany z solidnymi, lecz nie pamiętnymi kreacjami. Helen Mirren jak zawsze znakomita, Ben Affleck i Robin Wright Penn jaśnieją na drugim planie. Russell Crowe tymczasem daje swój typowy popis coraz bardziej pogrążając się na drodze Marlona Brando donikąd. Crowe grał kiedyś w straszliwych gównach, ale między nimi były prawdziwe diamenty. Potem spotkał Ridleya Scotta i to był jego koniec. Wraz z "Gladiatorem" skończyły się czasy eksperymentowania. "Piękny umysł" był gwoździem do trumny. Od tej pory nie pokazał już nic inspirującego czy oryginalnego. Gra tę samą postać ciągle od nowa, w kółko i w kółko i w kółko to samo. Tu próbuje nieco wyrwać się z tych kolein, w które wpadł. Jednak jego postać jest tak słaba, że nie daje mu żadnych szans. Owszem na jego manierę na pewno wielu się nabierze, ale moim zdaniem nawet we śnie byłby w stanie dać identyczne przedstawienie. To u niego jest jak odruch, nie ma w tym nic świeżego. Trochę szkoda. Mam nadzieję, że Crowe jeszcze mnie czymś zaskoczy.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz