Antichrist (2009)

Von Triers otwiera otchłań bezdennej samotności i obcości, wynikającej z totalnej alienacji człowiek od siebie samego i od świata, w którym żyje. Współczesny człowiek żyje w kompletnym oderwaniu od natury, z której pochodzi, negując tym samym fakt bycia jej częścią, fakt posiadania w sobie fragmentu natury. Wolność od władzy popędów jest jednak iluzją i to bardzo cienką, gdy tylko zbliżamy się do jej granic pojawia się przemożny strach, panika, chęć ucieczki.


Natura jest bytem kompletnie obcym. Można się nią zachwycać, kiedy jest piękna, soczyście zielona z milutkimi jelonkami skaczącymi dookoła. Jednak częścią natury jest też śmierć, rozkład, zgnilizna. To wszystko stało się jednak anatemą. Ból tłumimy lekami, żałoba jest chorobą, a śmierć nie istnieje, bo przecież jest życie wieczne. Thanatos umarł. A co z naturą człowieka? Ta stała się grzeszna. Popędy – zwłaszcza te seksualne – należy wygnać precz jako dzieci Szatana, owoc grzechu pierworodnego. Ten, kto się im oddaje jest czcicielem diabła, piewcą zdrożności, kapłanem rozpusty i zgorszenia. Anton Szandor LaVey przez lata namawiał ludzi, by uznali to za dobre i właściwe. Chrześcijaństwo zaś od wieków wmawia nam, że to jest grzech, z którego oczyścić można się na stosie.

Von Trier wyraźnie wskazuje na Kościół jako źródło ludzkiej alienacji. Psychoanaliza miała stać się świeckim pomostem przerzuconym nad przepaścią Logosu i Mythosu. Jednak Von Trier odrzuca ją, jako zbyt racjonalną, a zatem nie mogącą pojąć ani ogarnąć natury popędów. A te, ignorowane, tłumione jednak żyją. Co więcej nauczyły się przybierać formy akceptowalne przez co szaleństwo zdradliwie przecieka, zarażając w ukryciu, a kiedy zostaje ujawnione, jest już za późno na rozgrzeszenie. W tej sytuacji można już tęsknie wyśpiewywać za Almierną z opery Handla:

Lascia ch'io pianga
mia cruda sorte,
e che sospiri la libertà.


Von Trier nie zaskakuje wskazując na winnych tego stanu nie tylko Kościół ale w szczególności mężczyzn – championów racjonalizmu. Kobieta jest bardziej 'wrażliwa' na naturę świata, a przez to bardziej skażona, zdradliwa, 'zła'. Mężczyzna i kobieta są tu zatem wrogami, ale to mężczyzna zwycięża. Czy jednak na pewno? Anima jest w każdym samcu homo sapiens, podobnie jak i animus w każdej samicy. Można próbować zniszczyć je w sobie, lecz dopóki nie zniszczy się samego siebie całkowicie, dopóty każde zwycięstwo będzie pyrrusowe, a duchy 'zmarłych' gotowe w każdej chwili powstać z martwych.


Lars Von Trier raz jeszcze udowodnił, że jest twórcą jedynym w swoim rodzaju. Jak mało który reżyser potrafi pobudzić do intelektualnych rozważań i to nawet wtedy, kiedy – jak to jest w przypadku "Antychrysta" – tworzy dzieło całkowicie grafomańskie. Film jest lekcją poglądową na temat procesu psychoanalizy w ujęciu klasycznym, ze szczególnym uwzględnieniem relacji (przeciw)przeniesieniowych i teorii seksualności. Von Trier okrasza to wszystko komentarzem zaczerpniętym z "Inferno" Strindberga i "Zwierciadła" Tarkowskiego. W przypadku 15-latka, który właśnie odkrywa relatywizm świata dorosłych i przeżywa kryzys tożsamości pomysł realizacji "Antychrysta" byłby całkiem zrozumiały. W przypadku doświadczonego twórcy (nawet pogrążonego w depresji) budzi to zdziwienie. Bufoniasty i nadęty scenariusz pełen sloganów cytowanych zupełnie bez pomyślunku w niejednym miejscu wywołuje niezamierzony śmiech. Von Trier nie balansuje na graniczy kiczu, on się w nim tapla wyprawiając szalone farmazony. Jeszcze do sceny z mówiącym lisem całość trzyma jakiś poziom. Później jednak pozostaje już miazga z mózgu.

"Antychryst" ma jednak kilka naprawdę wspaniałych momentów. Cała otwierająca sekwencja do muzyki z opery "Rinaldo" to majstersztyk, arcydzieło w miniaturze. Szkoda, że jest to najlepszy moment w całym filmie...

Ocena: 7

Komentarze

  1. Hmmm... Jedna z najdziwniejszych recenzji, jakie kiedykolwiek czytałem. Najpierw mamy filozoficzno-teologiczną charakterystykę zapowiadającą jakąś niesamowitą głębię i mądrość filmu. Zaraz potem ów film zostaje zmieszany z błotem jako grafomański kicz w czystej postaci. Wszystko zaś firmuje naprawdę dobra ocena 7/10. WTF?

    OdpowiedzUsuń
  2. Miałem naprawdę niezłą zagłostkę z oceną, zastanawiałem się nawet czy w ogóle mu jakąś wystawiać. Z jednej strony chciałem mu postawić 10 z drugiej 1. 7 to kompromis :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nieźle! Wiesz, ja też mam taki problem z filmami von Triera. W gruncie rzeczy to gościa nie lubię - uważam go za manipulatora i hochsztaplera. Niemniej jednak nie potrafię ocenić jego filmów np. na 1. Dlatego zazwyczaj jego dzieł nie oceniam (np. na filmwebie).

    Myślę, że to między innymi z tego powodu, że stałą taktyką Larsa jest, aby doprowadzić widza do stanu, gdy wyłączy on racjonalne myślenie i nie jest w stanie na trzeźwo ocenić filmu i całego kitu, które mu się wciska. Trier dociska gaz do dechy i jedzie po emocjach - eksperymentując przy tym z formą, która tylko potęguje efekt i pomaga mu uskutecznić jego zamiary. Wówczas pełne melodramatycznej naiwności, najbardziej nieprawdopodobne, głupie i płytkie historyjki z banalnym przesłaniem, jawią się jako artystowskie. Tymczasem zostaliśmy zrobieni w konia - a przekonać się o tym możemy po krótkiej refleksji "na chłodno". Co więcej - nie tylko, że zdajemy sobie sprawę, że zostaliśmy wystrychnięci na dutka, ale czujemy, że reżyser pozwolił sobie na jakiś okrutny i maniakalny eksperyment na nas i naszych uczuciach. Emocje w strzępach, myślenie wyłączone i "Dzieło Sztuki" gotowe. Tak właśnie czułem się chociażby po seansie "Tańcząc w ciemnościach", na przykładzie którego chyba najlepiej widać to, co opisałem.

    Z tego, co czytam tu i ówdzie to samo dokonało się w "Antychryście" - tyle że na jeszcze większą skalę. Dlatego raczej daruję sobie ten film, choć pokusa jest dość silna. Nie mam jednak ochoty znów stać się świnką doświadczalną dla tego manipulatora i zaśmiecić sobie mózg i pamięć obrazami z tego dzieła.

    OdpowiedzUsuń
  4. W tym co piszesz jest dużo racji. Też mam wrażenie, że Von Trier naigrawa się z widowni, robi ich w konia. A jednak jak żaden inny potrafi połączyć kicz i intelektualną rozrywkę. Stając się dla mnie symbolem artystycznego popcornu. Sam fakt, że nie można przejść obojętnie obok jego filmu już o czymś świadczy. Wielu próbuje naśladować tę pozorną nonszalancję Triera, ale jakoś mało komu się to udaje i dlatego w przypadku dylematów daję jego filmom wyższe noty.

    Wyjątki to Mandarlay i Szef wszystkich szefów, bo tych filmów nic nie obroni w moich oczach

    OdpowiedzUsuń
  5. To prawda, że nie można przejść obok von Triera obojętnie. Dlatego też - mimo że go tak nie lubię - zawsze z zainteresowaniem ślędzę kolejne jego poczynania. Zawsze też mam nadzieję, że może w końcu jednak uda mu się nakręcić coś wartościowego. Nie oglądam jednak każdego jednego filmu jego autorstwa. Nie zawsze mam ochotę się denerwować. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetna, szczegółowa recenzja, w której znakomicie rozbiłeś ten film. Przyznam również, że napędziłeś mi jeszcze większego apetytu na niego. Wybieram się w tym tygodniu jeszcze i zastanawiam się co też Von Trier przygotował ciekawego w tym temacie.
    Bardzo lubię generalnie czytać twoje notaki, bo często udaję mi się znaleźć u ciebie różne perły filmowe takie jak np. "Moja piękna pralnia" Fearsa, o której istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. Pozdrawiam i zapraszam oczywiście również do mnie.

    OdpowiedzUsuń
  7. snoopy: Dla mnie arcydziełem było "Dogville". Jak dla mnie pozbawiony jest on wszelkich typowych wad Von Triera i pewnie dlatego - tak dla równowagi - nakręcił "Mandarlay", który składa się z samych wad.

    kronikifilmowe: wielkie dzięki za miłe słowa i cieszę się, że spodobała ci się "Pralnia", bo to jeden z moich ulubionych filmów w ogóle.

    OdpowiedzUsuń
  8. "Dogville" zachwycił mnie w zasadzie tylko koncepcją braku scenerii. To naprawdę było wyjątkowe i nowatorskie i pozwoliło na nowo zdefiniować granice umowności w kinie, dało do myślenia w takich kwestiach jak chociażby percepcja dzieła filmowego. Był to ciekawy eksperyment i pewnie rzeczywiście najlepsza rzecz von Triera, jaką widziałem. Niestety i on mnie nie zachwycił (na pewno nie nazwałbym go arcydziełem). Wiem, że już w założeniach miał to być film przewrotny i niejednoznaczny, ale przecież można by go rozumieć jako apoteozę zemsty - mściwość pomylona ze sprawiedliwością. Nie moja bajka.

    OdpowiedzUsuń
  9. Na mnie "Dogville" zrobiło piorunujące wrażenie, jak żaden inny film Triera. Uważam je za dzieło skończone i to pod względem treści i pod względem formy. Fakt, jednak film trafił akurat w dobry okres, w tamtym czasie interesowałem się Biblią i apokryfami ST. "Dogville" było więc ciekawym uzupełnieniem

    OdpowiedzUsuń
  10. Hmmm... Jakoś nie bardzo widzę związek między "Dogville" a Biblią i apokryfami. Chyba, że chodzi Ci o okrutną sprawiedliwość/mściwość jako odpłata za winy.

    OdpowiedzUsuń
  11. raczej obraz Grace jako córki Boga mesjasza, który nie ma kogo zbawić, więc wszystko zniszczy, jako anioła, który sprowadzić miał zniszczenie na Sodomę i jej mieszkańców, którzy nie przeszli testu na dobro

    OdpowiedzUsuń
  12. Rzeczywiście - przyszedł mi taki pomysł do głowy podczas seansu, a naprowadziło mnie na niego imię Grace. Zupełnie jednak wypadło mi to z głowy - jakoś nie poszedłem tym tropem. Dzięki za przypomnienie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Chętnie czytane

Whiplash (2014)

The Revenant (2015)

En kort en lang (2001)

Dheepan (2015)