Transsiberian (2008)
Z dużą dozą zaciekawienia sięgnąłem po kolejny film Brada Andersona. Za pierwszym razem próbował mnie przekonać, że jest artystą głębokim, finezyjnym, przewrotnym – wyszedł na pozera (przynajmniej w moich oczach, swego czasu mocno mi się oberwało za krytykę "Mechanika"). Teraz spróbował pokazać się jako nowy Hitchcock. I znów przepadł, ale tym razem porażka nie była aż tak spektakularna i "Transsiberian" to film, który ogląda się całkiem przyjemnie. Niestety Anderson Hitchcockiem nie jest, co widać praktycznie w każdej scenie.
Konstrukcja "Transsiberian" jest niczym ilustrowany przewodnik po świecie twórczości słynnego Brytyjczyka. Wszystko zaczyna się od mocnego uderzenia, którym jest morderstwo pewnego mafiosa i kradzież pieniędzy i narkotyków. Potem film będzie się kilka razy zmieniał, a wraz z nim i bohaterowie: trójka Amerykanów, Hiszpan i rosyjski agent narkotykowy. Każde z nich odsłaniać będzie kolejne warstwy, niczym rozkładane matrioszki.
No właśnie – matrioszki. Wraz z nimi dochodzimy do sedna problemu z reżyserią Andersona. Jest on niemożliwie łopatologiczny. Robił to przy "Mechaniku" i najwyraźniej jest to jakiś mocno zakorzeniony nawyk, bo teraz robi to samo. Skupia się na oczywistościach i wielokrotnie zbliża na 'detale', które mają być kluczami do rozszyfrowania historii. W tych zbliżeniach nie zna żadnego umiaru. W "Mechaniku" wbija widzom do głowy "Idiotę" Dostojewskiego, a w "Transsiberian" matrioszki. Jeśli Anderson nie pozbędzie się tego nawyku, nigdy nie stanie się prawdziwie wielkim artystą.
Nie zawodzi natomiast obsada aktorska. Pierwsze skrzypce gra Emily Mortimer, ale dzielnie partneruje jej Woody Harrelson, który już dawno nie pokazał się z tak dobrej strony. Na Bena Kinglseya zawsze można liczyć. Eduardo Noriega nie miał wiele do zagrania, ale fajnie było go oglądać, podobnie jak i Thomasa Kretschmanna. Nawet Kate Mara wypada nieźle.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz