P.S. (2004)
Są takie filmy, które mogłyby być zupełnie o niczym, ale dzięki innym elementom stają się niezwykle fascynującymi. Takim filmem jest właśnie "P.S.". Co ważniejsze, nie jest to film o niczym, choć fabuła – zwłaszcza pod koniec – mogłaby zostać nieco lepiej opracowana. Jednak prawdziwą wartość obrazowi nadaje Laura Linney. Po mistrzowsku odegrała ona kobietę, której życie zabrnęło w ślepy zaułek. Zrezygnowana, zagoniona, żyje z piętnem romansu sprzed 20 lat. Tamta sprawa nie mogła zostać zamknięta, gdyż chłopak zmarł w tragicznych okolicznościach. Teraz jednak za sprawą sobowtóra chłopaka, ma szansę zamknąć rozdział młodzieńczej miłości i zakochać się raz jeszcze.
Linney ma kilka fenomenalnych chwil, jak choć to jak rozjaśnia jej się twarz, kiedy słyszy zapowiedź randki, bądź też cudowna scena przed lustrem, kiedy opisuje chłopakowi miernotę życia z artystyczną porażką. Powinna była za tę rolę otrzymać co najmniej nominację do Oscara (choć trzeba przyznać, że akurat w tamtym roku było sporo dobrych ról kobiecych).
Linney to nie jedyny plus opowieści. Spodobała mi się konstrukcja bohaterów i ich wzajemnych relacji: przyjacielska relacja męża i żony, która zostaje wystawiona na próbę czy przyjaciółka głównej bohaterki (również bardzo dobrze zagrana przez Marcię Gay Harden. Czuje się, że film ma literacki pierwowzór, jakoś trudno mi bowiem uwierzyć, by stosunkowo mało znani twórcy byli w stanie wymyślić aż tak wielowarstwowy scenariusz. Spodobały mi się zdjęcia, choć manipulacja z nasyceniem kolorów była zbyt oczywista.
Najsłabiej w całym filmie wypada główny wątek. Choć lubię Tophera Grace'a, to jednak do Linney nie do końca pasował. Gasiła go ona w każdej scenie i jedyne, co Topher mógł robić, to po prostu dobrą minę do złej gry – to mu akurat wyszło, więc całej roli nie spalił.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz