Адмиралъ (2008)
Co za pudło! Gorzej trafić nie mogłem, a przecież trudno było nie skorzystać z okazji i nie obejrzeć filmu, który był na miejscu pierwszym światowego box office'u, był jednym z największych hitów ubiegłego roku za naszą wschodnią granicą. Z samej ciekawości, jeśli już nie ze względu na temat, wydawało się, że warto jest się na film wybrać. Tego, co zobaczyłem na ekranie, z całą pewnością się nie spodziewałem.
Temat "Admirała" wydawał się ciekawy. Jest to obraz ostatnich lat życia Aleksandra Kołczaka, bohatera marynarki z czasów carskiej Rosji, a później lider ruchu antybolszewickiego. Powinienem był wiedzieć lepiej. Jego historia stała się przyczynkiem do patriotycznego bełkotu pełnego religijnych symboli i haseł o honorze i ojczyźnie. Mógłby to jeszcze przełknąć (choć z wielkim trudem), gdyby nie forma w jakiej całość została podana. Poczułem się jakbym wsiadł w wehikuł czasu i cofnął się o jakieś 50 lat. Bezpłciowa muzyka pełna zawodzących smyczków przysłania melodramat, który nawet fankom kuchennych romansideł wydać powinien się przesłodzony. Absurdalne dialogi tylko chwilami są zabawne. Miłość sprowadza się do monologów z offu i spojrzeń zbolałego psa. Dobrze chociaż, że grająca ukochaną Kołczaka aktorka była całkiem urocza, bo w innym przypadku byłoby to zupełnie nie do zniesienia.
Pierwszą godzinę filmu jeszcze jakoś zniosłem, ale później co chwilę zerkałem na zegarek odliczając niemiłosiernie wlokące się minuty do upragnionego końca. Przy tym filmie "Pearl Harbor" to arcydzieło.
Ocena: 2
Komentarze
Prześlij komentarz