Dear John (2010)
I znów to samo. Mam wrażenie, że adaptacje powieści Nicholasa Sparksa robione są na jedno kopyto. Niby są ładne, niby wzruszające i niby fajnie zrobione, a jednak przewidywalne, nudne i kompletnie sztampowe. Już nawet nie trzeba oglądać filmu, by wiedzieć co i jak zostanie pokazane. To naprawdę robi się nużące!
Po Hallströmie spodziewałem się, że będzie w stanie wykrzesać z filmu choć odrobinę iskry. Ostatni jego film, jaki widziałem – "The Hoax" – zapowiadał zwyżkę formy reżysera. Niestety tu poszedł po najniższej linii oporu. Całość została tak zrealizowana, by nie powstało na nie ani jedno znamię oryginalności, które mogłoby pomóc w identyfikacji reżysera. Połowa filmu to tak naprawdę wideoklipy do smętnych (choć na swój "niezależny" sposób przyjemnych) kawałków muzycznych. Jedynym prawdziwym dokonaniem Hallströma jest tak naprawdę uczynienie z Tatuma aktora znośnego i wiarygodnego.
(D.J. Cotrona)
Film oceniam na korzyść głównie za sprawą Richarda Jenkinsa. Dzięki niemu dostałem bardzo wzruszający wątek opowieści o ojcu i synu, którzy niby się kochają, ale nie potrafią sobie miłości przekazać. Szkoda, że we wszystko musiał się wtrynić wątek romantyczny.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz