Edge of Darkness (2010)
Zupełnie nie dziwię się, dlaczego na swój kinowy comeback Mel Gibson wybrał "Furię". Toż to idealny film dla niego. Policjant, który jest świadkiem brutalnej śmierci swojej jedynej córki. Teraz zrobi wszystko, by odkryć prawdę. Gibson przez lata był synonimem mściciela i wojownika o prawdę (kłania się "Okup", "Braveheart"). I tu jest w swoim żywiole, choć mniej w nim dawnego romantycznego uroku, a więcej zimnej stali. Gibson z całą pewnością dał z siebie wiele, by wypaść jak najlepiej. To nie on zawodzi, ale inni.
Najpoważniejszym problemem jest scenariusz. "Furia" jest po prostu źle rozpisana. W zasadzie całość sprawia wrażenie, jakby pisało ją niezależnie od siebie pół tuzina osób, a potem posklejano to wszystko w przypadkowej kolejności. Chwilami jest to klasyczne kino zemsty i sceny te należą do najlepszych. Chwilami jest to solidne, choć wtórne kino sensacyjne z dawką akcji. Niestety miejscami otrzymujemy jakąś przedziwną parodię komiksowych adaptacji (scena, w której po raz pierwszy widzimy Jedburgha). Najgorszym jednak pomysłem było roztkliwianie się i wprowadzenie wątku metafizycznego, z duchem córki nawiedzającym ojca.
Problemem są też nieodpowiednie angaże aktorskie. Najbardziej nietrafiona jest Caterina Scorsone, która położyła rolę Melissy na całej linii.
"Furia" ma potencjał, ale nie został on zrealizowany. To dziwne, bo przecież reżyser nakręcił serial, który stał się podstawą filmu kinowego.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz