I Love You Phillip Morris (2009)
Oglądając "I Love You Phillip Morris" nie mogłem wyjść ze zdumienia, że w Stanach premiera tego filmu to taki wielki problem. Toż to klasyczny przypadek sytuacji "wiele hałasu o nic". Z drugiej strony rozumiem niechęć dystrybutorów do wprowadzania filmu do kin. Gdyż film ten nie ma szans na zbicie kasy. Problemem nie jest tu jednak wątek gejowski, a to, że jest to film po prostu mało śmieszny.
Prawdziwa historia, która stanowi inspirację dla filmu, jest niesamowita i aż prosiła się o nakręcenie komedii. Facet, który był tak pomysłowy, że potrafił wyrolować wielkie koncerny, sądy i władze stanowe oraz kilkakrotnie uciekający z więzienia, w sposób najbardziej pomysłowy i zwariowany jaki tylko można sobie wyobrazić, to idealny bohater komediowy. Jim Carrey zaś wydawał się strzałem w dziesiątkę, do stworzenia kolejnej po "Głupim i głupszym", "Masce", "Ace Venturze" itp. itd. klasycznej kreacji komediowej. Tymczasem poziom humoru w "I Love You Phillip Morris" nie przekracza stanów średnich. Chyba że (jak siedząca obok mnie jakaś paniusia) bawi was sam fakt dwóch facetów będących ze sobą (tańczących, itp.) – wtedy pokładać się będziecie ze śmiechu. Kilka gagów jest naprawdę niezłych, lecz całość niestety rozczarowuje. Po takich perypetiach spodziewałem się czegoś naprawdę "outrageous". W rzeczywistości jedynym szalonym momentem jest Jim Carrey w obcisłych czerwonych szortach. Od czasu Johnny'ego Deppa w "Before Night Falls" żaden strój hollywoodzkiej gwiazdy nie rozbawił mnie tak bardzo. Szkoda, że reszta taka nie jest.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz