New Moon (2009)
Nie trudno jest mi sobie wyobrazić cały krąg piekielny, w którym grzesznikom bez końca pokazywany jest "Księżyc w nowiu". To mordercza katorga, przy której 20 lat w kamieniołomach wydaje się jak wczasy w spa. Liczba idiotycznych dialogów i koszmarna maniera kręcenia zdjęć, w połączeniu ze zbolałymi minami cierpiących na zatwardzenia aktorów sprawia, że niemal słyszałem jak w głowie strzelały mi rozpadające się na kawałki neurony.
Z drugiej strony czego oczekiwać od filmu, który jest odą pochwalna masochizmu w najczystszej postaci. W tym filmie wszyscy się samobiczują, cierpią, poświęcają. Połączenie represjonowanych popędów seksualnych z koncepcją odkupienia na krzyżu stworzyła tutaj bardzo perwersyjną mieszankę ekstazy. Przypomina się św. Teresa z jej wizjami anioła dźgającego ją ognistym "piorunem" albo bohaterka "Pianistki" tnąca się. Kwintesencją jest scena Belli w lesie, gdy Edward ją porzuca. Gdyby wyłączyć głos, patrząc tylko na jej zachowanie i twarz, można by pomyśleć, że właśnie przeżywa orgazm. To wszystko bardzo wyraźnie wskazuje na konserwatywno-chrześcijańskie korzenie całej opowieści. W żadnej innej kulturze cierpienie nie jest źródłem tak wielkich rozkoszy.
W samym filmie jest tylko jedna fajna scena, w kinie, kiedy obaj towarzysze Belli trzymają w pogotowiu dłonie czekając, którego z nich dziewczyna chwyci. Niestety to wszystko, co warto z filmu zapamiętać. Po "Księżycu w nowiu" całkowicie straciłem szacunek do reżysera. Jakoś do tej pory Weitz robił na mnie wrażenie solidnego twórcy, a nie zwykłego wyrobnika.
"Księżyc" nie jest nawet wart, by porównywać go z operami mydlanymi. O wiele więcej pozytywnych przeżyć dają mi kolejne odcinki "Emmerdale".
Ocena: 2
Komentarze
Prześlij komentarz