Io sono l'amore (2009)
Od pierwszej sekundy "Jestem miłością" zachwyciłem się tym filmem. Poczułem się tak, jakbym przeniósł się w czasie o 40 lat. Luca Guadagnino nie stara się odtworzyć "starego kina", on po prostu nakręcił film tak, jak to drzewiej czyniono. Muzyka, zdjęcia, kadrowanie, skupianie się na detalach, scenografia, montaż – wszystko jest absolutnie perfekcyjne. A do tego wszystkiego fantastyczna narracja przybliżająca rodzinne relacje.
Byłem pewien, że oto dostałem arcydzieło. Arcydzieło, którego zważywszy na osobę reżysera, nie miałem prawa oczekiwać. Luca Guadagnino to przecież autor bardzo przeciętnej "Melissy P.". Tu jednak przez 2/3 filmu nie popełnia ani jednego błędu. Zaś scena, w której Tilda Swinton je krewetki zapamiętam chyba do końca życia. Od czasu sceny w kawiarni ze "Spragnionych miłości", nic nie wywołało u mnie równie głębokich estetycznych wrażeń.
Niestety potem nadchodzi scena z "Filadelfii", w której Hanks i Washington słuchają arii Marii Callas. Nagle okazuje się, że Guadagnino nie potrafi się uwolnić o fabularnego terroru. Wprowadza, zupełnie niepotrzebnie, pointującą film tragedię, co w rezultacie prowadzi do tego, że z "Jestem miłością" ucieka całe powietrze. To było już znacznie bliższe temu, co pamiętałem z "Melissy P.". Ostatnią sceną z Idą co prawda reżyser się nieco zrehabilitował, jednak nie potrafię mu wybaczyć tego, że będąc tak blisko doskonałości, nie wytrwał.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz