The Tree of Life (2011)
No cóż. Niestety "Drzewo życia" trochę mnie rozczarowało. Głównie przez samego reżysera, który zwodził mnie obietnicą innego filmu, niż w ostatecznym rozrachunku mi pokazał. I choć poszczególne elementy bardzo mi się podobały, jako całość tym razem był zbyt łopatologiczny, oczywisty i prosty.
To ostatnie może budzić zaskoczenie zważywszy na to, jak tłumnie ludzie opuszczali seans. Ale mnie podobało się właśnie to, co najbardziej pobudzało resztę do wychodzenia, czy głupiego chichotania, czyli partie niefabularne. Początek zapowiadał film medytacyjny, gdzie narracja w tradycyjnym tego słowa znaczeniu jest szczątkowa, zamiast tego mamy totalne doświadczenie kontemplacyjne mające przybliżyć nam tajemnicę Boga i istnienia zła. Kiedy na ekranie rozbłyskują wspaniałe zdjęcia natury w pełnej okazałości, a salę zalewa porażająca swą mocą "Lacrimosa" Preisnera, byłem pełen zachwytu, czując, że oto oglądam film, który będę mógł postawić w jednym rzędzie z dziełami Dereka Jarmana ("Blue", "Anielskie rozmowy") czy trylogią "qatsi". Zatonąłem w wizji świata wykreowanej przez Malicka, czując się zagubiony, przytłoczony, onieśmielony, zafascynowany i uskrzydlony potęgą Stworzenia. Dramatyczne pytania skontrastowane z szeroką perspektywą robiło olbrzymie wrażenie. Do tego wszystkiego dochodzi hiperczułość obrazów. Jakby Malick chciał nam pokazać, że artysta jest bliżej Boga i jego dzieła stworzenia, a przez to jest na swój sposób autystyczny, będąc nadwrażliwym na bodźce sensoryczne.
I wtedy spadamy na ziemię. Malick zaczyna normalną narrację. Oczywiście normalną dla siebie, a jak wiadomo, ma on dość specyficzny styl, wcale nie taki normalny dla amerykańskiego kina. Ten skręt przyjąłem bardzo źle. Moje niezadowolenie jeszcze wzrosło, kiedy Malick zaczął popadać w łopatologię i dość prostą symbolikę (scena narodziny, symbolika śmierci, odrzucenie maski). Na szczęście niesmak złagodziła ciekawa sama w sobie historia. Malick w sposób niezwykle plastyczny ukazał relacje syna z pokorną matką i surowym ojcem. Po mistrzowsku wygrał niuanse, ukazując przyczynę "zła", która tkwi w ludzkich słabościach. Mamy więc z jednej strony matkę, która wykreowała siebie na cichą, spokojną panią domu, podporządkowaną mężowi. Ta fałszywa maska pokory uczyniła ją ślepą na potrzeby dzieci. Starając się wytrwać w tej pozie, próbowała narzucić ją swoim dzieciom, za co przyszło jej zapłacić, kiedy jej poza została naprawdę wystawiona na próbę. Z drugiej strony mamy ojca, biednego faceta, który rozmienił swe marzenia na drobne i został jedynie z kompleksami i wstydem. Próbując za wszelką cenę nie dopuścić, by jego synowie byli zakompleksionymi maluczkimi, paradoksalnie zaszczepia w nich słabość, a wraz z nią destrukcyjne skłonności.
Jest w tym filmie wiele psychologicznej prawdy. Brad Pitt zagrał tu jedną ze swych najlepszych kreacji, a z całą pewnością najodważniejszą od czasu "12 małp". Spore wrażenie zrobił na mnie Hunter McCracken. Jest w nim coś niepokojącego, ta rozdzierająca duszę mieszanka naiwności i złości. Ciekawe, czy to tylko gra, czy też Malick wykorzystał cechy, które w McCrackenie istnieją w sposób naturalny (mam nadzieję, że nie).
Gdyby nie początek, który zrobił mi apetyt na zupełnie inny film, pewnie całość oceniłbym wyżej.
Ocena: 6
To ostatnie może budzić zaskoczenie zważywszy na to, jak tłumnie ludzie opuszczali seans. Ale mnie podobało się właśnie to, co najbardziej pobudzało resztę do wychodzenia, czy głupiego chichotania, czyli partie niefabularne. Początek zapowiadał film medytacyjny, gdzie narracja w tradycyjnym tego słowa znaczeniu jest szczątkowa, zamiast tego mamy totalne doświadczenie kontemplacyjne mające przybliżyć nam tajemnicę Boga i istnienia zła. Kiedy na ekranie rozbłyskują wspaniałe zdjęcia natury w pełnej okazałości, a salę zalewa porażająca swą mocą "Lacrimosa" Preisnera, byłem pełen zachwytu, czując, że oto oglądam film, który będę mógł postawić w jednym rzędzie z dziełami Dereka Jarmana ("Blue", "Anielskie rozmowy") czy trylogią "qatsi". Zatonąłem w wizji świata wykreowanej przez Malicka, czując się zagubiony, przytłoczony, onieśmielony, zafascynowany i uskrzydlony potęgą Stworzenia. Dramatyczne pytania skontrastowane z szeroką perspektywą robiło olbrzymie wrażenie. Do tego wszystkiego dochodzi hiperczułość obrazów. Jakby Malick chciał nam pokazać, że artysta jest bliżej Boga i jego dzieła stworzenia, a przez to jest na swój sposób autystyczny, będąc nadwrażliwym na bodźce sensoryczne.
I wtedy spadamy na ziemię. Malick zaczyna normalną narrację. Oczywiście normalną dla siebie, a jak wiadomo, ma on dość specyficzny styl, wcale nie taki normalny dla amerykańskiego kina. Ten skręt przyjąłem bardzo źle. Moje niezadowolenie jeszcze wzrosło, kiedy Malick zaczął popadać w łopatologię i dość prostą symbolikę (scena narodziny, symbolika śmierci, odrzucenie maski). Na szczęście niesmak złagodziła ciekawa sama w sobie historia. Malick w sposób niezwykle plastyczny ukazał relacje syna z pokorną matką i surowym ojcem. Po mistrzowsku wygrał niuanse, ukazując przyczynę "zła", która tkwi w ludzkich słabościach. Mamy więc z jednej strony matkę, która wykreowała siebie na cichą, spokojną panią domu, podporządkowaną mężowi. Ta fałszywa maska pokory uczyniła ją ślepą na potrzeby dzieci. Starając się wytrwać w tej pozie, próbowała narzucić ją swoim dzieciom, za co przyszło jej zapłacić, kiedy jej poza została naprawdę wystawiona na próbę. Z drugiej strony mamy ojca, biednego faceta, który rozmienił swe marzenia na drobne i został jedynie z kompleksami i wstydem. Próbując za wszelką cenę nie dopuścić, by jego synowie byli zakompleksionymi maluczkimi, paradoksalnie zaszczepia w nich słabość, a wraz z nią destrukcyjne skłonności.
Jest w tym filmie wiele psychologicznej prawdy. Brad Pitt zagrał tu jedną ze swych najlepszych kreacji, a z całą pewnością najodważniejszą od czasu "12 małp". Spore wrażenie zrobił na mnie Hunter McCracken. Jest w nim coś niepokojącego, ta rozdzierająca duszę mieszanka naiwności i złości. Ciekawe, czy to tylko gra, czy też Malick wykorzystał cechy, które w McCrackenie istnieją w sposób naturalny (mam nadzieję, że nie).
Gdyby nie początek, który zrobił mi apetyt na zupełnie inny film, pewnie całość oceniłbym wyżej.
Ocena: 6
Twoja recenzja tylko wzmogła mój apetyt na ten film, choć ocena jaką dałeś sprowadza trochę na ziemię. Nie mogę się doczekać seansu!
OdpowiedzUsuńdobra rada: wybierz seans, na którym nie będzie zbyt wiele osób, przypadkowi widzowie mogą zepsuć seans
OdpowiedzUsuńzastanawiałem się nad postawieniem 7, ale tyle postawiłem Cienkiej czerwonej linii, który uważam za lepszy od drzewa
Tam, gdzie aktualnie mieszkam są tylko dwa kina: jedno studyjne, które z definicji ma małą i raczej niszową widownię (za to jakość seansu woła o pomstę do nieba) oraz jeden multipleks, który raczej takich filmów nie wyświetla. Gdyby jednak jakimś cudem "Drzewo..." pojawiło się w Cinema City, to może wybiorę się na niego właśnie tam - ze względu na to, że pewnie lepiej oglądać go w naprawdę dobrej jakości. Wybiorę najwyżej seans o jakiejś niemożliwej godzinie (10.00 przed południem albo 23.30) - mniejsza szansa na misie z popcornem i blachary z zakupami.
OdpowiedzUsuń