Die Friseuse (2010)
Doris Dörrie zwykłem kojarzyć z kinem co najmniej solidnym, a po "Hanami – Kwiat wiśni" nawet z bardzo dobrym. Dlatego też ze zdumieniem i niedowierzaniem oglądałem "Fryzjerkę". Nie potrafię pojąć, co kierowało reżyserką, że nakręciła właśnie taki film.
Gdyby nie końcówka, powiedziałby, że Dörrie jest niczym pierwszy lepszy bully w niewybredny sposób znęcająca się i wyśmiewająca grubą babę najpierw z turpistycznym uwielbieniem ukazując, jak sama siebie doprowadziła do stanu, w którym nie może bez pomocy wstać z łóżka, by następnie dowalić jej jeszcze okrutnymi wyrokami losu.
Z konstrukcji bohaterów i sposobu narracji można wnioskować, że "Fryzjerka" ma być komedią (może z odrobiną czerni). Jednak przez większość filmu rzecz jest w najlepszym razie żenująca, w najgorszym po prostu nudna. Lepiej robi się dopiero, kiedy pojawiają się Wietnamczycy. Wtedy Dörrie jakby zmienia śpiewkę. Film staje się zabawny, zrobiony z polotem, a scena, w której nielegalni emigranci śpiewają "tradycyjną wietnamską pieśń" może rozbawić do łez. Nawet stosunek reżyserki do głównej bohaterki nagle się zmienia. Niestety było już za późno, by naprawić film. Udało się jedynie lekko zamazać wcześniejsze negatywne wrażenie.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz