Beast (2011)
Boe może i kręci w kółko ten sam film, ale za to jak to robi! Nie mam go dość. Mogę go oglądać godzinami, w czym jestem zdaje się odosobniony. Podczas seansu na WFF sporo osób nie dotrwała do końca, a inne zmieszanie pokrywały głupim śmiechem.
Bo też ponownie Boe zastawia pułapkę na widzów, którzy oczekują dosłownego przełożenia tego, co przedstawione na ekranie z tym, o czym się opowiada. Tymczasem Duńczyk, jak to on ma w zwyczaju, miesza wszystko, pozornie będąc niekonsekwentnym. Zaburzona linearność zamota niejednej osobie w głowie, chyba że widz zorientuje się, że "Bestia" to rzecz, którą trzeba doświadczyć. Obrazy służą tu nie tyle opowiedzeniu historii ile przekazaniu emocjonalnego dramatu kryjącego się bardzo prostym pretekstem narracyjnym (dwójka ludzi w związku: jedno obsesyjnie kocha, drugie desperacko próbuje się z relacji wyrwać).
Na tę konkretną fabułę nakładają się obsesje Boego-reżysera, które przepracowuje w kolejnych filmach: problem twórcy, relacja twórca-dzieło, relacja dzieło-widz, relacja twórca-widz, niemożliwość wiecznej miłości i związana z tym obsesja, głód i pragnienie destrukcji.
Jak dla mnie jeden z najlepszych filmów tegorocznego festiwalu w Warszawie.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz