My Week with Marilyn (2011)
Jest w tym filmie pewna scena, która jest kluczem dla całości. W niej to Arthur Miller zwierza się, dlaczego nie może być z Marilyn Monroe. Stwierdza między innymi, iż tłamsi go, że nie może przy niej tworzyć. Podsłuchujący to główny bohater reaguje niedowierzaniem. Jak ta krucha kobieta, którą widział na planie i poza nim, może być opisywana przy użyciu pojęć pasujących raczej do bezwzględnego drapieżcy. My, widzowie, jesteśmy mniej zaskoczeniu. Patrząc z boku mamy możliwość ujrzeć Marilyn Monroe w pełnej złożoności swej natury.
Monroe przypomina jeden z tych egzotycznych roślin, które zachwycają nas pięknem barw swoich kwiatów, a właśnie tymi kwiatami wabią owady i inne drobne zwierzęta w pułapkę, z której nie wychodzi się żywym. Twórcy doskonale wyczuli dwulicową naturę artysty, którego cierpienie i szczęście jest nierozerwalnie związane ze sztuką, który jest zarazem więźniem i outsiderem, który niszczy bliskie sobie osoby, a jednocześnie desperacko pragnie zwyczajności. Pod tym względem "Mój tydzień z Marilyn" przywodzi mi na myśl chociażby "Pokarm miłości" Ponsa, ale tamten film był o całe dwie długości słabszy.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz