John Carter (2012)
W sumie powinienem być zadowolony. Wybierając się na "Johna Cartera" spodziewałem się wszystkiego najgorszego. A tymczasem dostałem film przeciętny, pozbawiony epickiego rozmachu i angażującej fabuły, za to olśniewający wizją Czerwonej Planety.
Do "Johna Cartera" można było podejść na trzy sposoby: 1) z humorem, tworząc awanturniczą przygodę z przymrużeniem oka, lekką rozrywkę w egzotycznej scenerii 2) widowisko zapierające dech, efekty specjalne, wielkie bitwy i dużo patosu 3) skoncentrować się na bohaterze i pokazać jego podróż emocjonalną. Reżyser postanowił zostać Salomonem kina i pogodzić te trzy kierunki. W rezultacie powstał film mdły, nie zostawiający nawet lekkiego odcisku w pamięci. Humor jest bardzo rzadko rozsiany i są to dowcipy półgębkiem, kompletnie nie przekonujące. Widowisko też nie jest specjalnie zachwycające. Bitwy i pojedynki nie wprawiają w zdumienie, a muzyka tylko irytuje. Zaś bohaterowie są płascy, jak anorektyczka w stadium przedagonalnym. Gardłowy głosy Kitscha może tylko śmieszyć, podobnie jak dziwaczny mop udający włosy Jamesa Purefoya.
Za to 3D o dziwo nie przeszkadza. Owszem, jest kompletnie niepotrzebne, ale przynajmniej większość scen dzieje się w pełnym świetle, więc nie cierpiałem na seansie na jakiś szczególnie dokuczliwy wytrzeszcz oczu. Mars wygląda pięknie, ale na pewno nie był warty tych wszystkich milionów, jakie poszły na jego stworzenie.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz