Man of Steel (2013)
Na ten film naprawdę czekałem. Ale jednocześnie szedłem do kina pełen obaw. I w jednym i drugim przypadku rozczarowałem się. "Człowiek ze stali" nie był tak złym filmem, jak się tego obawiałem zważywszy na to, co ostatnio serwowali mi Snyder ("Watchmen" i "Sucker Punch") i Goyer ("Jumper" i "Nienarodzony"). Nie był jednak aż tak dobry, jakby tego pragną.
Tymczasem Snyder pozytywnie mnie zaskoczył. Powstrzymał się przed przedawkowaniem slow-motion. Udowodnił, że potrafi korzystać z różnych technik filmowych (choć mógł sobie pozwolić na trochę więcej testosteronu w stylu "300", do Supermana to pasuje). Film kosztował grubo ponad 200 milionów dolarów i tym razem widać to na ekranie. Snyder, wraz z ekipą od efektów, wycisnął z kasy wszystko, co tylko się dało. Kilka sekwencji jest naprawdę efekciarski i efektownych zarazem. Jak rzadko kiedy, tak w tym przypadku nie czuło się chaosu. Oto rozmach Hollywoodu w pełnej krasie.
Niestety to, co szwankuje w filmie, to fabuła. Tu wyraźnie czuć rękę Goyera. Z "Człowiekiem ze stali" mam w gruncie rzeczy ten sam problem co z "Demonami Da Vinci". Otóż Goyer jest świetnym facetem do wymyślania ogólnego zarysu historii. Schody zaczynają się, kiedy musi opracować szczegóły. Ma też spore problemy z dopracowywaniem portretów psychologicznych swoich postaci. To dlatego w "Demonach Da Vinci" jak na razie nie wykorzystał potencjału tkwiącego w postaci Riario, dlatego też pod koniec sezonu ciekawszym bohaterem do Leonarda był Giuliano Medici. Identycznie jest w "Człowieku ze stali". Lois zostaje sprowadzona do roli kobiety, którą musi ratować Superman. Jeszcze gorzej jest z ojcami bohatera. Choć pochodzą z różnych planet, musieli kończyć tę samą szkołę życia na wydziale patosu. Tyle pustych, górnolotnych słów w zasadzie nie usłyszy się nigdzie poza polityczną mównicą. Jeszcze Jor-El jest trochę "rozładowywany", kiedy odgrywa rolę holograficznego drogowskazu. Adoptowany ojciec nie ma niestety tyle szczęścia.
Największym problemem "Człowieka ze stali" jest jednak sam sposób "ugryzienia" historii Supermana. W zasadzie nic mi się w tym nie podoba. Po pierwsze nie przekonuje mnie powszechna opinia, że o krystalicznych postaciach można opowiadać w sposób podniosły, wręcz z religijnym namaszczeniem. Gadki-szmatki o wierze i sprawienie, że Superman ma 33 lat, to jak na mój gust duże przegięcie.
Po drugie film udaje, że mówi o akceptacji, choć w rzeczywistości prezentuje postawę wręcz przeciwną. Ponieważ cały film jest zrobiony tak, by pokazać, jak odmieniec może zasymilować się do grupy, a nie o tym, jak grupa może się poszerzyć, by włączyć w siebie odmienność. To oczywiście jest bliskie czasom, kiedy Superman powstawał, kiedy jego twórcy marzyli o tym, by być "normalni". Dziś jednak wydawać by się mogło, że tego rodzaju myślenie mamy już za sobą.
Zresztą takich sprzecznych komunikatów jest więcej. Przez cały film jak mantra powtarzane są słowa o wolności wyboru, o możliwościach, jakie stoją przed bohaterem. Tyle tylko że akcje wszystkich osób wokół temu przeczą. Jor-El nie ma żadnych kłopotów zacząć przemowę do syna od podkreślenia, jaką to ma wolność wyboru, by w następnym zdaniu nakreśli Jedyną Słuszną Drogę Postępowania. Ojciec adoptowany jest jeszcze bardziej perfidny, ponieważ swoim postępowaniem wpoi Clarkowi traumę, która na długi czas ograniczy jego działania. Ale Superman jakoś tych sprzeczności nie zauważa. Możliwe opcje, inne wybory spływają po nim jak woda po kaczce i bez mrugnięcia okiem godzi się na los wyznaczony mu przez innych. Z odmieńca stając się żywym wcielenie najbardziej stereotypowej postaci zbawiciela.
Ocena: 6
Tymczasem Snyder pozytywnie mnie zaskoczył. Powstrzymał się przed przedawkowaniem slow-motion. Udowodnił, że potrafi korzystać z różnych technik filmowych (choć mógł sobie pozwolić na trochę więcej testosteronu w stylu "300", do Supermana to pasuje). Film kosztował grubo ponad 200 milionów dolarów i tym razem widać to na ekranie. Snyder, wraz z ekipą od efektów, wycisnął z kasy wszystko, co tylko się dało. Kilka sekwencji jest naprawdę efekciarski i efektownych zarazem. Jak rzadko kiedy, tak w tym przypadku nie czuło się chaosu. Oto rozmach Hollywoodu w pełnej krasie.
Niestety to, co szwankuje w filmie, to fabuła. Tu wyraźnie czuć rękę Goyera. Z "Człowiekiem ze stali" mam w gruncie rzeczy ten sam problem co z "Demonami Da Vinci". Otóż Goyer jest świetnym facetem do wymyślania ogólnego zarysu historii. Schody zaczynają się, kiedy musi opracować szczegóły. Ma też spore problemy z dopracowywaniem portretów psychologicznych swoich postaci. To dlatego w "Demonach Da Vinci" jak na razie nie wykorzystał potencjału tkwiącego w postaci Riario, dlatego też pod koniec sezonu ciekawszym bohaterem do Leonarda był Giuliano Medici. Identycznie jest w "Człowieku ze stali". Lois zostaje sprowadzona do roli kobiety, którą musi ratować Superman. Jeszcze gorzej jest z ojcami bohatera. Choć pochodzą z różnych planet, musieli kończyć tę samą szkołę życia na wydziale patosu. Tyle pustych, górnolotnych słów w zasadzie nie usłyszy się nigdzie poza polityczną mównicą. Jeszcze Jor-El jest trochę "rozładowywany", kiedy odgrywa rolę holograficznego drogowskazu. Adoptowany ojciec nie ma niestety tyle szczęścia.
Największym problemem "Człowieka ze stali" jest jednak sam sposób "ugryzienia" historii Supermana. W zasadzie nic mi się w tym nie podoba. Po pierwsze nie przekonuje mnie powszechna opinia, że o krystalicznych postaciach można opowiadać w sposób podniosły, wręcz z religijnym namaszczeniem. Gadki-szmatki o wierze i sprawienie, że Superman ma 33 lat, to jak na mój gust duże przegięcie.
Po drugie film udaje, że mówi o akceptacji, choć w rzeczywistości prezentuje postawę wręcz przeciwną. Ponieważ cały film jest zrobiony tak, by pokazać, jak odmieniec może zasymilować się do grupy, a nie o tym, jak grupa może się poszerzyć, by włączyć w siebie odmienność. To oczywiście jest bliskie czasom, kiedy Superman powstawał, kiedy jego twórcy marzyli o tym, by być "normalni". Dziś jednak wydawać by się mogło, że tego rodzaju myślenie mamy już za sobą.
Zresztą takich sprzecznych komunikatów jest więcej. Przez cały film jak mantra powtarzane są słowa o wolności wyboru, o możliwościach, jakie stoją przed bohaterem. Tyle tylko że akcje wszystkich osób wokół temu przeczą. Jor-El nie ma żadnych kłopotów zacząć przemowę do syna od podkreślenia, jaką to ma wolność wyboru, by w następnym zdaniu nakreśli Jedyną Słuszną Drogę Postępowania. Ojciec adoptowany jest jeszcze bardziej perfidny, ponieważ swoim postępowaniem wpoi Clarkowi traumę, która na długi czas ograniczy jego działania. Ale Superman jakoś tych sprzeczności nie zauważa. Możliwe opcje, inne wybory spływają po nim jak woda po kaczce i bez mrugnięcia okiem godzi się na los wyznaczony mu przez innych. Z odmieńca stając się żywym wcielenie najbardziej stereotypowej postaci zbawiciela.
Ocena: 6
Dzięki za ciekawy komentarz. Ja też bardzo ciekawy jestem tego filmu i też pójdę do kina pełen obaw. Ciekawi mnie jeszcze jak Henry Cavill sprawdził się w roli tytułowej. Jakie masz wrażenia?
OdpowiedzUsuńCavill miał proste zadanie: dobrze się prezentować. I zadanie to spełnia doskonale. Mięśnie ma imponujące. Niestety do grania to nie miał zbyt wiele.
Usuń