Captain Phillips (2013)
Paul Greengrass wciąż nie zawodzi. Nawet jego słabsze filmy, jak "Green Zone", i tak są lepsze od dzieł konkurencji. Zaś "Kapitan Phillips" to już najwyższa klasa, choć jednak jest to film trochę słabszy niż "Lot 93" i "Krwawa niedziela".
"Kapitan Phillips" to film proceduralny, przypominający trochę "Wroga numer jeden". Greengrass odtwarza kolejne etapy porwania, od przygotowań, przez akcję i późniejsze przetrzymywanie załogi, po finał. Ale w przeciwieństwie do Bigelow, jego relacja ma bardziej chłodny i jednocześnie o wiele bardziej osobisty charakter. Podtekst ideologiczny jest tu nie tak wyraźny. W tym filmie tak naprawdę nie ma standardowego podziału na dobro i zło. Bohaterowie Greengrassa są wszyscy tacy sami. Wszyscy robią swoje, wszyscy mają swoich szefów, swoje marzenia i nadzieje. Po prostu stoją po przeciwnych stronach barykady. Ale koszmar całej tej sytuacji polega na tym, że w rzeczywistości jadą na tym samym wózku: i marynarze i porywacze są trybikami w wielkim systemie. Przypominają muchy topiące się w tej samej zupie, walczące o to, która z nich wdrapie się na kawałek kartofla wystającego ponad powierzchnię zupy nie zdając sobie sprawy z tego, że zaraz i tak pochłonie ich zgłodniały człowiek albo zmywarka. I to właśnie jest największą zasługą Greengrassa: opowiada bardzo konkretną historię i chce być fair wobec bohaterów, nie ma w tym filmie ani jednej sceny, w której czułoby się, że wykorzystuje ich dla propagowania swoich poglądów. A jednak udało mu się stworzyć bardzo szeroką perspektywę, wpisującą losy postaci w globalny kontekst.
Co ciekawe, Greengrass dokonał tego banalnymi środkami, które stały się już jego znakami rozpoznawczymi: surowe zdjęcia z ręki, bliskie plany prezentowane na przemian z panoramami i jazdami kamery po okręgu (czy innych elipsach). "Kapitan Phillips" ma też znakomitą ścieżkę muzyczną. Powell, który stale współpracuje z Greengrassem, bezbłędnie wyczuwa, jak podkreślić akcję rozgrywającą się na ekranie. Do tego dochodzi Tom Hanks. Przez długi czas wydaje się, że gra dobrze, ale nie rewelacyjnie. Jednak ostatnie naście minut to czysta aktorska poezja. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć drugiej tak świetnie odegranej sceny poddawania się szokowi po przeżytej traumie.
Dlaczego więc 8, a nie 10? Jest kilka drobnostek, które tu i ówdzie mnie uwierały. Trochę zawodzi początek trzeciego aktu, kiedy mam wrażenie, że coś w filmie siada. Cisza przed przysłowiową burzą jest zbyt dojmująca. Ale w sumie, są to detale.
Ocena: 8
"Kapitan Phillips" to film proceduralny, przypominający trochę "Wroga numer jeden". Greengrass odtwarza kolejne etapy porwania, od przygotowań, przez akcję i późniejsze przetrzymywanie załogi, po finał. Ale w przeciwieństwie do Bigelow, jego relacja ma bardziej chłodny i jednocześnie o wiele bardziej osobisty charakter. Podtekst ideologiczny jest tu nie tak wyraźny. W tym filmie tak naprawdę nie ma standardowego podziału na dobro i zło. Bohaterowie Greengrassa są wszyscy tacy sami. Wszyscy robią swoje, wszyscy mają swoich szefów, swoje marzenia i nadzieje. Po prostu stoją po przeciwnych stronach barykady. Ale koszmar całej tej sytuacji polega na tym, że w rzeczywistości jadą na tym samym wózku: i marynarze i porywacze są trybikami w wielkim systemie. Przypominają muchy topiące się w tej samej zupie, walczące o to, która z nich wdrapie się na kawałek kartofla wystającego ponad powierzchnię zupy nie zdając sobie sprawy z tego, że zaraz i tak pochłonie ich zgłodniały człowiek albo zmywarka. I to właśnie jest największą zasługą Greengrassa: opowiada bardzo konkretną historię i chce być fair wobec bohaterów, nie ma w tym filmie ani jednej sceny, w której czułoby się, że wykorzystuje ich dla propagowania swoich poglądów. A jednak udało mu się stworzyć bardzo szeroką perspektywę, wpisującą losy postaci w globalny kontekst.
Co ciekawe, Greengrass dokonał tego banalnymi środkami, które stały się już jego znakami rozpoznawczymi: surowe zdjęcia z ręki, bliskie plany prezentowane na przemian z panoramami i jazdami kamery po okręgu (czy innych elipsach). "Kapitan Phillips" ma też znakomitą ścieżkę muzyczną. Powell, który stale współpracuje z Greengrassem, bezbłędnie wyczuwa, jak podkreślić akcję rozgrywającą się na ekranie. Do tego dochodzi Tom Hanks. Przez długi czas wydaje się, że gra dobrze, ale nie rewelacyjnie. Jednak ostatnie naście minut to czysta aktorska poezja. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć drugiej tak świetnie odegranej sceny poddawania się szokowi po przeżytej traumie.
Dlaczego więc 8, a nie 10? Jest kilka drobnostek, które tu i ówdzie mnie uwierały. Trochę zawodzi początek trzeciego aktu, kiedy mam wrażenie, że coś w filmie siada. Cisza przed przysłowiową burzą jest zbyt dojmująca. Ale w sumie, są to detale.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz