Naked As We Came (2012)
Oto przepis na naprawę rodziny w rozsypce. Podstawowym składnikiem jest umierający członek rodziny, który postrzegany jest jako źródło wszelkich problemów. Może to być na przykład matka w ostatnim stadium raka. Do tego należy dodać w równych ilościach dziatwę irytującą, ale głównie przez fakt chronicznego psychicznego cierpienia, bo w głębi duszy są to miłe istoty. Potrzebny jest też przystojny nieznajomy, by zamieszać w relacjach i wyrwać rozmowy z utartych kolein. Całość należy też obficie podlać sosem z marihuany, by poluzować wewnętrzne blokady bohaterów.
"Nake As We Came" wpisuje się więc doskonale w nurt filmów o śmierci jako okoliczności otwierającej wrota do lepszego życia dla tych, którzy mają szczęście być jedynie świadkami umierania. I jako taki nie prezentuje sobą nic nadzwyczajnego ani oryginalnego. Na szczęście, nie jest to jednak cała prawda o tym filmie. "Nake As We Came" jest bowiem jednocześnie opowieścią o tym, jak to ludzie wzajemnie się wykorzystują i używając do zaspokojenia własnych kompleksów, wyrzutów sumienia i zagłuszenia poczucia winy. Każdy z bohaterów filmu jest winny egoizmu. Umierająca Lilly nie chce być sama w obliczu śmierci, więc wykorzystuje potrzebę Teda, by zdobyć materiał na kolejną powieść. Ted wykorzystuje pokręcone relacje rodziny Lilly, by spełnić się jako pisarz. Elliot wykorzystuje Teda, by zagłuszyć lęk, jaki budzi w nim samotność, zaś Laura wykorzystuje sytuację, by pokazać się jako troskliwa córka i zagłuszyć sumienie, które gryzie ją z powodu ignorowania matki przez lata jej choroby.
Co ciekawe, i jest to największa zaleta filmu, zarówno pozytywna jak i negatywna linia narracyjna prowadzone są jednocześnie i żadna z nich nie przekreśla drugiej, co jest częstą skłonnością amerykańskich twórców. Dzięki temu bohaterowie jednocześnie budzą sympatię i odrzucają swoją małostkowością. Tu nic nie jest proste, zupełnie jak w prawdziwym życiu.
"Nake As We Came" to kolejny dziś widziany przeze mnie film, który pozytywnie mnie zaskoczył. I znów jest to skromna pozycja, z niewielką obsadą, rozgrywająca się w jednej lokalizacji (choć tym razem bardziej urozmaiconej) i stawiająca przede wszystkim na relacje międzyludzkie. Reżyser wydaje się świadom wtórności podstawowej idei fabuły, więc postawił na delikatność narracyjną, piękne zdjęcia i dobrze dobranych aktorów, między którymi czuć prawdziwą "chemię". Szczególnie udanie prezentuje się Ryan Vigilant. Ciekawe jestem, czy z modela uda mu się przeistoczyć w odnoszącego sukcesy aktora. Zaletą filmu jest też całkiem fajna ścieżka muzyczna.
Ocena: 7
"Nake As We Came" wpisuje się więc doskonale w nurt filmów o śmierci jako okoliczności otwierającej wrota do lepszego życia dla tych, którzy mają szczęście być jedynie świadkami umierania. I jako taki nie prezentuje sobą nic nadzwyczajnego ani oryginalnego. Na szczęście, nie jest to jednak cała prawda o tym filmie. "Nake As We Came" jest bowiem jednocześnie opowieścią o tym, jak to ludzie wzajemnie się wykorzystują i używając do zaspokojenia własnych kompleksów, wyrzutów sumienia i zagłuszenia poczucia winy. Każdy z bohaterów filmu jest winny egoizmu. Umierająca Lilly nie chce być sama w obliczu śmierci, więc wykorzystuje potrzebę Teda, by zdobyć materiał na kolejną powieść. Ted wykorzystuje pokręcone relacje rodziny Lilly, by spełnić się jako pisarz. Elliot wykorzystuje Teda, by zagłuszyć lęk, jaki budzi w nim samotność, zaś Laura wykorzystuje sytuację, by pokazać się jako troskliwa córka i zagłuszyć sumienie, które gryzie ją z powodu ignorowania matki przez lata jej choroby.
Co ciekawe, i jest to największa zaleta filmu, zarówno pozytywna jak i negatywna linia narracyjna prowadzone są jednocześnie i żadna z nich nie przekreśla drugiej, co jest częstą skłonnością amerykańskich twórców. Dzięki temu bohaterowie jednocześnie budzą sympatię i odrzucają swoją małostkowością. Tu nic nie jest proste, zupełnie jak w prawdziwym życiu.
"Nake As We Came" to kolejny dziś widziany przeze mnie film, który pozytywnie mnie zaskoczył. I znów jest to skromna pozycja, z niewielką obsadą, rozgrywająca się w jednej lokalizacji (choć tym razem bardziej urozmaiconej) i stawiająca przede wszystkim na relacje międzyludzkie. Reżyser wydaje się świadom wtórności podstawowej idei fabuły, więc postawił na delikatność narracyjną, piękne zdjęcia i dobrze dobranych aktorów, między którymi czuć prawdziwą "chemię". Szczególnie udanie prezentuje się Ryan Vigilant. Ciekawe jestem, czy z modela uda mu się przeistoczyć w odnoszącego sukcesy aktora. Zaletą filmu jest też całkiem fajna ścieżka muzyczna.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz