Miasto 44 (2014)
Jan Komasa z całą pewnością ma zadatki na bycie wielkim reżyserem. Gdyby był Amerykaninem już zapewne trzaskałby blockbustery jeden za drugim. To, w jaki sposób wykorzystał imponujący przecież – jak na polskie warunki – budżet, jest naprawdę godne pochwały. Komasa ma warsztat, ma talent i zmysł rasowego filmowca. Niestety "Miasto 44" pokazuje, że wielkim reżyserem raczej nie będzie. Brakuje mu bowiem samodyscypliny. Należy do tych reżyserów, którzy sami dla siebie są największymi wrogami. Potrzebowałby doświadczonego producenta, który pilnowałby go, który powstrzymywałby jego entuzjazm, sprowadzał na ziemię, kiedy za bardzo odleciałby w swoich pomysłach. Gdyby ktoś taki jak Harvey Weinstein wisiał nad Komasą, kiedy ten kręcił "Miasto 44", to mielibyśmy oscarowego pewniaka. Bowiem całymi partiami "Miasto 44" jest naprawdę kinem pierwszorzędnym. Widać w nim potencjał. To mógł być największy obraz polskiej kinematografii ostatnich 30, 40 lat. Mógł, ale nie jest.
"Miasto 44" to tak naprawdę trzy filmy w jednym. I tylko jeden z nich jest udany. To ten, który opowiada o realiach wojny i konfrontuje jednostkę, jej naiwność i ograniczenia z ogromem chaosu, jakim jest śmierć na skalę masową. W tych scenach Komasa jest skupionym, bezwzględnym kronikarzem, który na bazie faktów tka gobelin przeżyć. Chwilami może się wydawać, że przekracza granicę, kiedy ekran staje się królestwem gore, krwi i przemocy. Ale w rzeczywistości w tych scenach wszystko jest uzasadnione. Wyczucie filmowej materii przez Komasę powoduje, że miejscami czułem się tak, jakbym sam był uczestnikiem Powstania. Każdy element grał tu perfekcyjnie: powściągliwe aktorstwo młodej obsady, pulsujące niepokojem kompozycje Komasy-Łazarkiewicza i przejmujące kadry Prokopa.
Niestety spora część "Miasta 44" to rzecz miałka, bazująca na kliszach, sprowadzająca się do bezpłciowej narracji o niczym. Obowiązkowe sceny rozpaczy wypadają teatralnie potwierdzając moje przekonanie, że w Polsce aktorzy nie potrafią wiarygodnie odgrywać scen ekspresji silnych emocji. Pełno jest też scen bezpiecznych, rodem z telewizyjnej produkcji rocznicowej, która ma być hołdem dla bohaterów, a nie opowieścią o konkretnych filmowych postaciach. Tu wyraźnie widać dwa duże problemy filmu. Po pierwsze, że film jest tak naprawdę o niczym. A wszystko dlatego, że Komasa zamiast skupić się na konkretnym temacie, próbuje ogarnąć całość. Po drugie, że film nie ma bohatera. Główna postać – Stefan – to osoba bardzo wątpliwa moralnie (co jednak nie poddane zostaje w filmie żadnej refleksji, wydaje się nawet nie być zauważana przez opowiadających). Nie dość, że jest słaby i tchórzliwy, to przez większość powstania wcale nie walczy, a kiedy w końcu kogoś zabija, to jest to akt zwyczajnego morderstwa, a nie walki zbrojnej.
Ta część "Miasta 44" osłabia wrażenie z najlepszych momentów, ale mógłbym to jeszcze przeboleć. W końcu jest to podejście do opowiadania historii Polski typowe dla naszych filmowców. Tak samo postąpiła Holland w filmie "W ciemności". Nie inaczej zrobił też Wajda z "Katyniem". To, co pogrąża Komasę to sceny, którymi chciał się od reszty odróżnić. Wyjęte z zupełnie innego porządku, są dla mnie niczym innym jak artystycznymi rzygami. Pasują tu jak kwiatek do kożucha. Kiedy pojawia się pierwsza z nich – scena pocałunku Stefana i Biedronki – jej absurdalność, na którą nie byłem gotowy, rozwaliła mnie tak, że aż wiłem się ze śmiechu. Te sceny mogę porównać tylko do przerw na reklamy na Polsacie w kluczowych momentach filmu. Całkowicie wytrącają widza z rytmu. Nie kupuję tej koncepcji reżysera i nic mnie nie przekona, że te sceny w takiej formie powinny się tu znaleźć. Nie ma ich co prawda zbyt wiele - mnie rzuciły się w oczy trzy i nie, nie ma wśród nich tej z Niemenem, akurat ona mi się podobała. Mało, ale to wystarczy, bym fizycznie cierpiał wspominając całość.
Znalazłem tylko jedną zaletę tych absurdalnych wtrętów. Po scenie paniki stwierdzam, że bardzo ale to bardzo chciałbym zobaczyłby horror wyreżyserowany przez Komasę. Może po raz pierwszy w historii polskiego kina dostalibyśmy opowieść grozy z prawdziwego zdarzenia. Mam nadzieję, że Komasa spróbuje swoich sił w tym gatunku.
Ocena: 4
"Miasto 44" to tak naprawdę trzy filmy w jednym. I tylko jeden z nich jest udany. To ten, który opowiada o realiach wojny i konfrontuje jednostkę, jej naiwność i ograniczenia z ogromem chaosu, jakim jest śmierć na skalę masową. W tych scenach Komasa jest skupionym, bezwzględnym kronikarzem, który na bazie faktów tka gobelin przeżyć. Chwilami może się wydawać, że przekracza granicę, kiedy ekran staje się królestwem gore, krwi i przemocy. Ale w rzeczywistości w tych scenach wszystko jest uzasadnione. Wyczucie filmowej materii przez Komasę powoduje, że miejscami czułem się tak, jakbym sam był uczestnikiem Powstania. Każdy element grał tu perfekcyjnie: powściągliwe aktorstwo młodej obsady, pulsujące niepokojem kompozycje Komasy-Łazarkiewicza i przejmujące kadry Prokopa.
Niestety spora część "Miasta 44" to rzecz miałka, bazująca na kliszach, sprowadzająca się do bezpłciowej narracji o niczym. Obowiązkowe sceny rozpaczy wypadają teatralnie potwierdzając moje przekonanie, że w Polsce aktorzy nie potrafią wiarygodnie odgrywać scen ekspresji silnych emocji. Pełno jest też scen bezpiecznych, rodem z telewizyjnej produkcji rocznicowej, która ma być hołdem dla bohaterów, a nie opowieścią o konkretnych filmowych postaciach. Tu wyraźnie widać dwa duże problemy filmu. Po pierwsze, że film jest tak naprawdę o niczym. A wszystko dlatego, że Komasa zamiast skupić się na konkretnym temacie, próbuje ogarnąć całość. Po drugie, że film nie ma bohatera. Główna postać – Stefan – to osoba bardzo wątpliwa moralnie (co jednak nie poddane zostaje w filmie żadnej refleksji, wydaje się nawet nie być zauważana przez opowiadających). Nie dość, że jest słaby i tchórzliwy, to przez większość powstania wcale nie walczy, a kiedy w końcu kogoś zabija, to jest to akt zwyczajnego morderstwa, a nie walki zbrojnej.
Ta część "Miasta 44" osłabia wrażenie z najlepszych momentów, ale mógłbym to jeszcze przeboleć. W końcu jest to podejście do opowiadania historii Polski typowe dla naszych filmowców. Tak samo postąpiła Holland w filmie "W ciemności". Nie inaczej zrobił też Wajda z "Katyniem". To, co pogrąża Komasę to sceny, którymi chciał się od reszty odróżnić. Wyjęte z zupełnie innego porządku, są dla mnie niczym innym jak artystycznymi rzygami. Pasują tu jak kwiatek do kożucha. Kiedy pojawia się pierwsza z nich – scena pocałunku Stefana i Biedronki – jej absurdalność, na którą nie byłem gotowy, rozwaliła mnie tak, że aż wiłem się ze śmiechu. Te sceny mogę porównać tylko do przerw na reklamy na Polsacie w kluczowych momentach filmu. Całkowicie wytrącają widza z rytmu. Nie kupuję tej koncepcji reżysera i nic mnie nie przekona, że te sceny w takiej formie powinny się tu znaleźć. Nie ma ich co prawda zbyt wiele - mnie rzuciły się w oczy trzy i nie, nie ma wśród nich tej z Niemenem, akurat ona mi się podobała. Mało, ale to wystarczy, bym fizycznie cierpiał wspominając całość.
Znalazłem tylko jedną zaletę tych absurdalnych wtrętów. Po scenie paniki stwierdzam, że bardzo ale to bardzo chciałbym zobaczyłby horror wyreżyserowany przez Komasę. Może po raz pierwszy w historii polskiego kina dostalibyśmy opowieść grozy z prawdziwego zdarzenia. Mam nadzieję, że Komasa spróbuje swoich sił w tym gatunku.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz