Whiplash (2014)
UWAGA SPOILERY
Dawno nie wyszedłem z kina równie wściekł jak po seansie "Whiplash". Oglądam wiele złych filmów, które na ciężką próbę wystawiły moją cierpliwość. Jednak ten był jeszcze gorszy, bo na pierwszy rzut oka wcale nie jest zły. To casus "Domu złego". Jak tam, tak i tu warsztatowo nic nie mogę zarzucić. Zachwycił mnie przede wszystkim montaż, który w kilku miejscach naprawdę uratował film przed jeszcze gorszym losem. Niemniej jednak mnie "Whiplash" przypomina piękność, która właśnie została Miss Świata, lecz która nie wie, że już umiera na raka: Na zewnątrz jest ideałem, ale gdyby ją się rozkroiło, to z nóg zwaliłby każdego nieznośny odór gnijących wnętrzności.
Choć po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że porównanie to jest zbyt życzliwe dla "Whiplash". Zakłada bowiem, że w tej historii są jakieś wnętrzności. A tak nie jest. To kino mechaniczne, gdzie wszystko dzieje się na zewnątrz, a tak naprawdę nic się nie dzieje, ponieważ nie ma tu żadnego sensu (płytszego czy głębszego, bez różnicy). Pomiędzy bohaterami nie dochodzi do żadnego kontaktu. I Fletcher i Andrew egzystują na zupełnie różnych płaszczyznach, które w żadnym miejscu się ze sobą nie stykają. Choć gra aktorska temu przeczy. Histerycznie ekspresyjny J.K. Simmons i nieco wyciszony Miles Teller perfekcyjnie wybijają tempo poszczególnych scen. Ale są jak metronomy: ani na chwilę nie wypadają z rytmu, jednak nie ma w tym serca, duszy.
Oczywiście mógłbym podać wiele pięknych haseł, którymi dobrze określałoby się fabułę filmu. Ale to wcale nie oznacza, że "Whiplash" jakąś fabułę posiada. Byłby to raczej objaw naturalnego procesu każdego ludzkiego umysłu, który nie potrafi przyjąć świata takim, jakim jest, lecz musi nadawać mu sens, nawet jeśli ten go nie posiada.
Najgorsze jest to, że nic nie zapowiadało, że będzie to aż tak zły film. Pierwsze dwa akty utrzymywały we mnie przekonanie, że "Whiplash" coś sobą reprezentuje. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że jestem intelektualnie gwałcony w rytm jazzowej muzyki. Pigułką gwałtu była tu ciekawa formalnie koncepcja połączenia dramatu sekciarskiego i sportowego. Z jednej strony mamy więc typowy schemat opowieści o naiwnym młodzieńcu, który trafia do sekty prowadzonej przez charyzmatycznego przywódcę. Ten doskonale manipuluje swoimi uczniami, stosując zarówno bombardowanie miłością jak i odzieranie z poczucia wartości, kształtując więź emocjonalnej zależności poprzez deprawację sensoryczną i nieprzewidywalny system kar i nagród. Z drugiej strony jest to bardzo typowa opowieść o przekraczaniu fizycznych ograniczeń swojego ciała w procesie rozwijania umiejętności sportowych, o wysiłku, treningu, bólu i kontuzjach. Perkusja ma tu to samo znaczenie, co w innych filmach ring bokserski czy scena teatru baletowego.
Dopóki wierzyłem, że za tą formułą kryje się jakaś sprytna konstrukcja mająca wzmocnić przesłanie filmu. Jak długo trwałem w przekonaniu, że "Whiplash" będzie psychologicznym dramatem opowiadającym o chłopaku rozdartym pomiędzy dwiema skrajnie odmiennymi postawami wobec świata (reprezentowanym z jednej strony przez ojca, z drugiej przez Fletchera). Tak długo dawałem się uwieść reżyserowi i uważałem, że film arcydziełem nie jest, ale dobry już tak. Potem jednak nastąpiła faza sflaczenia. Kilkanaście dziwnych minut, swoisty antrakt, kiedy reżyser markuje zmianę kierunku narracji. W tym momencie zapaliło mi się żółte światło ostrzegawcze. Zżerający rak zaczął przebijać się na powierzchnię i już nic nie było w stanie pustki zamaskować.
I wtedy zaczęła się prawdziwa groza. Pierwszym ciosem była rozmowa Andrew z Fletcherem w barze jazzowym. Monolog wygłaszany przez Simmonsa pozbawił mnie resztek nadziei. W końcu łuski spadły mi z oczu i ujrzałem bezdenną nicość. Brak bohaterów, brak interakcji, brak powodu, dla którego film w ogóle powstał. Monolog ten stanowił podwój gwóźdź do trumny. Z jednej strony był kompletnie niepotrzebny, ponieważ werbalizował to, co po dobrej godzinie seansu powinno być tak oczywiste, że nie wymagające słów. Z drugiej strony był całkowicie niewystarczający, ponieważ szerokim łukiem omijał to, co w postaciach Fletchera i Andrew, w relacji ich łączącej byłoby ciekawe, gdyby film miał prawdziwą fabułę. Ten brak dawał się tym bardziej we znaki, że jasne stało się, że reżyser wymyślił sobie, że Fletcher będzie postacią niejednoznaczną: z jednej strony tyran, a drugiej marzyciel, może surowy ale jednak kowal cudzych talentów. Ta niejednoznaczność miała być jeszcze bardziej podkreślona przez fakt, że cały monolog jest kłamstwem, jest przynętą, na którą raz jeszcze Fletcher chciał złowić Andrew, by wywrzeć na nim swą zemstę. Ale zarazem była to absolutna prawda – o czym przekonujemy się oglądając ostatnie sceny filmu.
Mimo że po tym monologu byłem już filmem dogłębnie rozczarowany, wciąż jeszcze w swej naiwności byłem skłonny dać mu naciągane 5. Nie przewidziałem tego, co nastąpiło potem. Na ekranie rozwarły się bramy piekieł i oto pojawiła się sekwencja finałowego koncertu. Nie byłem w stanie obejrzeć jej spokojnie. Wiłem się na fotelu, a w paru momentach zawyłem na głos (jak na przykład w momencie, gdy Simmons dyrygując robi dłońmi gesty "pif, paf" i uśmiecha się – nawet teraz, kiedy piszę te słowa, przechodzi mnie dreszcz). Wtedy też poczułem wściekłość.
Wszystko w tej sekwencji mnie mierziło. I to, że składa się ona z niezliczonej liczby zakończeń. (Jest ich chyba jeszcze więcej niż w "Powrocie króla" Petera Jacksona.) I te wszystkie dramatycznie zawzięte miny, spojrzenia i deklaracje, kiedy raz Fletcher raz Andrew są górą w tej pseudowalce woli. I scena z ojcem. I jakże protestanckie przesłanie, że ciężka praca się opłaca. I jeszcze bardziej chrześcijański i zarazem bezdennie głupi happy-end z morałem, że męczeństwo zostanie nagrodzone. Odrzucam pomysł nagłej eksplozji talentu. Nie kupuję idei unii, jaka ostatecznie tworzy się między Fletcherem i Andrew. Nevermore.
Ocena: 2
Dawno nie wyszedłem z kina równie wściekł jak po seansie "Whiplash". Oglądam wiele złych filmów, które na ciężką próbę wystawiły moją cierpliwość. Jednak ten był jeszcze gorszy, bo na pierwszy rzut oka wcale nie jest zły. To casus "Domu złego". Jak tam, tak i tu warsztatowo nic nie mogę zarzucić. Zachwycił mnie przede wszystkim montaż, który w kilku miejscach naprawdę uratował film przed jeszcze gorszym losem. Niemniej jednak mnie "Whiplash" przypomina piękność, która właśnie została Miss Świata, lecz która nie wie, że już umiera na raka: Na zewnątrz jest ideałem, ale gdyby ją się rozkroiło, to z nóg zwaliłby każdego nieznośny odór gnijących wnętrzności.
Choć po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że porównanie to jest zbyt życzliwe dla "Whiplash". Zakłada bowiem, że w tej historii są jakieś wnętrzności. A tak nie jest. To kino mechaniczne, gdzie wszystko dzieje się na zewnątrz, a tak naprawdę nic się nie dzieje, ponieważ nie ma tu żadnego sensu (płytszego czy głębszego, bez różnicy). Pomiędzy bohaterami nie dochodzi do żadnego kontaktu. I Fletcher i Andrew egzystują na zupełnie różnych płaszczyznach, które w żadnym miejscu się ze sobą nie stykają. Choć gra aktorska temu przeczy. Histerycznie ekspresyjny J.K. Simmons i nieco wyciszony Miles Teller perfekcyjnie wybijają tempo poszczególnych scen. Ale są jak metronomy: ani na chwilę nie wypadają z rytmu, jednak nie ma w tym serca, duszy.
Oczywiście mógłbym podać wiele pięknych haseł, którymi dobrze określałoby się fabułę filmu. Ale to wcale nie oznacza, że "Whiplash" jakąś fabułę posiada. Byłby to raczej objaw naturalnego procesu każdego ludzkiego umysłu, który nie potrafi przyjąć świata takim, jakim jest, lecz musi nadawać mu sens, nawet jeśli ten go nie posiada.
Najgorsze jest to, że nic nie zapowiadało, że będzie to aż tak zły film. Pierwsze dwa akty utrzymywały we mnie przekonanie, że "Whiplash" coś sobą reprezentuje. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że jestem intelektualnie gwałcony w rytm jazzowej muzyki. Pigułką gwałtu była tu ciekawa formalnie koncepcja połączenia dramatu sekciarskiego i sportowego. Z jednej strony mamy więc typowy schemat opowieści o naiwnym młodzieńcu, który trafia do sekty prowadzonej przez charyzmatycznego przywódcę. Ten doskonale manipuluje swoimi uczniami, stosując zarówno bombardowanie miłością jak i odzieranie z poczucia wartości, kształtując więź emocjonalnej zależności poprzez deprawację sensoryczną i nieprzewidywalny system kar i nagród. Z drugiej strony jest to bardzo typowa opowieść o przekraczaniu fizycznych ograniczeń swojego ciała w procesie rozwijania umiejętności sportowych, o wysiłku, treningu, bólu i kontuzjach. Perkusja ma tu to samo znaczenie, co w innych filmach ring bokserski czy scena teatru baletowego.
Dopóki wierzyłem, że za tą formułą kryje się jakaś sprytna konstrukcja mająca wzmocnić przesłanie filmu. Jak długo trwałem w przekonaniu, że "Whiplash" będzie psychologicznym dramatem opowiadającym o chłopaku rozdartym pomiędzy dwiema skrajnie odmiennymi postawami wobec świata (reprezentowanym z jednej strony przez ojca, z drugiej przez Fletchera). Tak długo dawałem się uwieść reżyserowi i uważałem, że film arcydziełem nie jest, ale dobry już tak. Potem jednak nastąpiła faza sflaczenia. Kilkanaście dziwnych minut, swoisty antrakt, kiedy reżyser markuje zmianę kierunku narracji. W tym momencie zapaliło mi się żółte światło ostrzegawcze. Zżerający rak zaczął przebijać się na powierzchnię i już nic nie było w stanie pustki zamaskować.
I wtedy zaczęła się prawdziwa groza. Pierwszym ciosem była rozmowa Andrew z Fletcherem w barze jazzowym. Monolog wygłaszany przez Simmonsa pozbawił mnie resztek nadziei. W końcu łuski spadły mi z oczu i ujrzałem bezdenną nicość. Brak bohaterów, brak interakcji, brak powodu, dla którego film w ogóle powstał. Monolog ten stanowił podwój gwóźdź do trumny. Z jednej strony był kompletnie niepotrzebny, ponieważ werbalizował to, co po dobrej godzinie seansu powinno być tak oczywiste, że nie wymagające słów. Z drugiej strony był całkowicie niewystarczający, ponieważ szerokim łukiem omijał to, co w postaciach Fletchera i Andrew, w relacji ich łączącej byłoby ciekawe, gdyby film miał prawdziwą fabułę. Ten brak dawał się tym bardziej we znaki, że jasne stało się, że reżyser wymyślił sobie, że Fletcher będzie postacią niejednoznaczną: z jednej strony tyran, a drugiej marzyciel, może surowy ale jednak kowal cudzych talentów. Ta niejednoznaczność miała być jeszcze bardziej podkreślona przez fakt, że cały monolog jest kłamstwem, jest przynętą, na którą raz jeszcze Fletcher chciał złowić Andrew, by wywrzeć na nim swą zemstę. Ale zarazem była to absolutna prawda – o czym przekonujemy się oglądając ostatnie sceny filmu.
Mimo że po tym monologu byłem już filmem dogłębnie rozczarowany, wciąż jeszcze w swej naiwności byłem skłonny dać mu naciągane 5. Nie przewidziałem tego, co nastąpiło potem. Na ekranie rozwarły się bramy piekieł i oto pojawiła się sekwencja finałowego koncertu. Nie byłem w stanie obejrzeć jej spokojnie. Wiłem się na fotelu, a w paru momentach zawyłem na głos (jak na przykład w momencie, gdy Simmons dyrygując robi dłońmi gesty "pif, paf" i uśmiecha się – nawet teraz, kiedy piszę te słowa, przechodzi mnie dreszcz). Wtedy też poczułem wściekłość.
Wszystko w tej sekwencji mnie mierziło. I to, że składa się ona z niezliczonej liczby zakończeń. (Jest ich chyba jeszcze więcej niż w "Powrocie króla" Petera Jacksona.) I te wszystkie dramatycznie zawzięte miny, spojrzenia i deklaracje, kiedy raz Fletcher raz Andrew są górą w tej pseudowalce woli. I scena z ojcem. I jakże protestanckie przesłanie, że ciężka praca się opłaca. I jeszcze bardziej chrześcijański i zarazem bezdennie głupi happy-end z morałem, że męczeństwo zostanie nagrodzone. Odrzucam pomysł nagłej eksplozji talentu. Nie kupuję idei unii, jaka ostatecznie tworzy się między Fletcherem i Andrew. Nevermore.
Ocena: 2
No hmm :) Czytając Twoje argumenty jestem w stanie uwierzyć że się Tobie nie podobał. No ale nie na 2! :) Nie widziałem tych wad. Ja stałem z tymi typami na ich ringu i byłem sekundantem w czasie walki. Może gdybym siedział na widowni, tak jak Ty, podobałoby mi się mniej :)
OdpowiedzUsuńocena oddaje stopień awersji, jaki odczuwam na samo wspomnienie tego filmu i nie oznacza wcale, że stawiam go w jednym rzędzie z na przykład "Jan Paweł II - Santo Subito. Świadectwa świętości"
Usuńmoje oceny nie są miarą obiektywną, lecz subiektywnego "lubienia", a "Whiplash" po prostu nie dało się polubić
no właśnie mój problem polega na tym, że ja tam nie widzę żadnej osoby, a co dopiero mówić o osobie, której mógłbym kibicować
A wiesz, że ja już prawie poszłam na ten film, ale zerknęłam na fotki na Filmwebie i odrzuciła mnie jedna z nich , a mianowicie - zakrwawione pałeczki na bębnie. A podejrzewam, że wielu akurat to zdjęcie zachęciło do zobaczenia "Whiplash". Ale myślę, że kiedyś go zobaczę, jestem ciekawa, czy też się wścieknę :)
OdpowiedzUsuńJeśli tak, to będziesz wyjątkiem. Nie pamiętam już filmu, który tak jednomyślnie wysoko oceniany byłby przez większość osób.
UsuńTo prawda "Whiplash" jest generalnie lubiany. Jednak zdarzają się, na linii osób parających się krytyką filmową, nawet na takim polu różnice. Michał Oleszczyk wystawił ocenę podobną do Twojej, przy ocenie ocierającej się o arcydzieło w przypadku pana Raczka. I co? I nic :) Lubię czytać recenzje obu, i co mam teraz zrobić :) Pokieruje się sercem i zostanę przy swojej ocenie. Oczywiście że mnie trochę boli Twoja dwójeczka. Tym bardziej że cenię sobie opinie ze strony Torne'a. Czy coś to zmienia? Nic :) Idziemy dalej, dzisiaj wchodzi do kin nowy Michael Mann i obawiam się że również się poróżnimy :)
UsuńCo do Hakera, to po zwiastunie nie mam większych oczekiwań, więc sam jestem ciekaw, jak film ocenię
UsuńWydaje mi się, że jesteś trochę za ostry. Końcowy koncert świetnie zwieńcza ten film. Z tego co widziałem to wśród blogowych recenzji można znaleźć parę takich, które głoszą, że zakończenie to taki wspólny bohaterski triumf tych dwóch sięgających po wybitność indywiduów (Andrew i Fletchera), że teraz to sobie będą z dzióbków spijać itd. Ale nie jest wg mnie tak, że ten film bezkrytycznie gloryfikuje ich postawę. Tak naprawdę widzimy tutaj zwycięstwo czarnych charakterów i nikt nie każe ci ich lubić i im kibicować. Wg mnie to całkiem trzeźwe spojrzenie na takich ludzi. Nie da się zaprzeczyć, że ciężką pracą, nie oglądaniem się na innych i rozpalaniem ambicji da się wiele osiągnąć. Ale film pokazuje też, że ta nieśmiertelność, która wiąże się z byciem najlepszym, wcale nie oznacza szczęścia - pokazuje to ten cały wątek samobójstwa trębacza, który wyszedł spod skrzydeł Fletchera. Andrew zwycięża na końcu, bo metody Fletchera są dla niego, wierzy w nie i przez nie rozkwita. Jest takim samym pojebem jak Fletcher - widzimy to w scenach z dziewczyną czy z jego rodziną. Film się urywa na opuszczeniu przez niego zdrowo funkcjonujących ludzi. Wydaje mi się, że to ma sens, bo np. Miles Davis, to z tego co się orientuję był, prywatnie, skurwysynem pierwszej wody. I tak samo w tym filmie, bohaterowie może i zmierzają do doskonałości w sztuce, ale daleko im do dobrych ludzi.
OdpowiedzUsuńTo ciekawa koncepcja, z tymi złymi, którzy wygrywają. Nie pomyślałem o tym. Myślę że tu jeszcze dochodzi kwestia kurewskiej potrzeby wyjścia z cienia i próby dosięgnięcia gwiazd. Niekoniecznie chodzi o złych, ale o tych z zapałem tak wielkim że aż niezrozumiałym dla innych. Miałem takiego kumpla, który się uczył w liceum :):) Ja generalnie się nie uczyłem, tyle ile wynosiłem z lekcji mi wystarczało :) Kumpel był w porządku, po lekcjach znikał. Uczył się. Znikał w domu i się uczył. Biblioteka, szkoła, dom. Później studiował prawo, nikt go nie widział bo się uczył. Nie miał "pleców" więc po zdobyciu magistra musiał się uczyć 2x więcej :) Po studiach, kiedy inni odczuli trochę luzu (jakby na studiach nie było :), on się wciąż uczył. Jasne że go spotykałem. Krótka rozmowa, bardzo serdeczna i musiał już zapieprzać do książek. I co? I teraz jest sędzią, zresztą bardzo dobrym. Może to głupia opowiastka, ale wydaje mi się że "Whiplash" jest też między innymi o takich ludziach. Z zapałem i porzucaniem wszystkiego wokół by dojść do celu. Spokojnie. Kumpel nie jest cyborgiem. Ma żonę i fajne dzieciaki.
Usuń"zakończenie to taki wspólny bohaterski triumf tych dwóch sięgających po wybitność indywiduów (Andrew i Fletchera), że teraz to sobie będą z dzióbków spijać itd. "
Usuńto akurat jest oczywiste, ale ja tego nie kupuje, mam nadzieję, że jednak ostatnie spojrzenie ma znaczyć coś odwrotnego, że swój rozpoznał swego, ale zamiast rozejmu czy sojuszu jest to zapowiedź wojny, która jednak będzie prowadzona już inaczej niż dotychczasowe przepychanki (tylko tak interpretując koniec mogę filmowi przypisać jakiekolwiek intencje)
W sumie "Whiplash" jest dla mnie ekspresowym podsumowaniem serialu "Oz". Simmons znów wciela się w Schillngera, a Tellerowi przypadła rola Tobiasa Beechera. W "Whiplash" brakuje do komplety tylko wątku romansowego.
I jeszcze jedno "Nie da się zaprzeczyć, że ciężką pracą, nie oglądaniem się na innych i rozpalaniem ambicji da się wiele osiągnąć."
UsuńAkurat temu w filmie da się bardzo łatwo zaprzeczyć. W końcu kiedy Andrew zwycięża? Nie w wyniku ćwiczeń i treningu. Kiedy to robił tylko sobie ranił dłonie. Nie. On wygrał, kiedy przestał ćwiczyć, kiedy porzucił perkusję. W finale jest bezbłędny ot tak, po prostu, kiedy symbolicznie odrzucił ojca. Nie jest to więc jego zasługa, ale jakiejś zewnętrznej siły, która sprawiła, że mimo wyjścia z wprawy nie tylko nie popełnił błędów, ale ledwie otarł sobie naskórek
"to akurat jest oczywiste, ale ja tego nie kupuje, mam nadzieję, że jednak ostatnie spojrzenie ma znaczyć coś odwrotnego, że swój rozpoznał swego, ale zamiast rozejmu czy sojuszu jest to zapowiedź wojny, która jednak będzie prowadzona już inaczej niż dotychczasowe przepychanki (tylko tak interpretując koniec mogę filmowi przypisać jakiekolwiek intencje)"
UsuńO to mi mniej więcej chodzi. Blogowe recenzje, o których wspominam mówią o tym zakończeniu jak o happy endzie, a o bohaterach jak o postaciach pozytywnych albo inspirujących, ale mi się wydaje, że film wcale takiej reakcji od widza nie oczekuje.
"Akurat temu w filmie da się bardzo łatwo zaprzeczyć."
Tutaj się nie zgodzę. Koleś bębnił od dziecka, wkładał w to wszystko. Rzecz w tym, że te sadystyczne metody Fletchera naprawdę na niego działały, dawały mu kopa, aby wskoczyć na wyższy poziom. Tak jak napisałeś w recenzji, te wyjaśnienia Fletchera z klubu jazzowego w jego wypadku okazują się prawdą. Rzecz w tym, że to na pewno nie skończy się dla niego dobrze, film daje na to mnóstwo wskazówek. Może będzie podobnie jak w szkole, będzie się nakręcał, był coraz większym chujem dla otoczenia, aż w końcu eksploduje, albo coś podobnego. W końcówce on po prostu ma już chyba świadomość, że taki jest i świadomie wybiera tą drogę, bo w normalnym życiu czuję się okropnie (to pokazują te sceny sprzed spotkania w klubie jazzowym, kiedy pracuje w fast foodach i szlaja się po mieście), woli być wielkim jazzmanem, a to sekciarsko-sadomasochistyczne życie jest dla niego sposobem na osiągnięcie tego. Wg mnie film nie pokazuje tego w sposób pozytywny (to nie jest pochwała męczeństwa), tylko po prostu to pokazuje.
"W końcówce on po prostu ma już chyba świadomość, że taki jest i świadomie wybiera tą drogę"
UsuńOk, ale to nie tłumaczy, dlaczego nagle stał się mistrzem perkusji, po tak długiej przerwie. Jasne, psychiczne nastawienie, akceptacja jest istotna, ale nie jest wszystkim. W filmie, w którym tyle uwagi poświęcono fizycznej stronie szlifowania talentu, takie zakończenie jest niekonsekwentne i pochodzi raczej z disnejowskiej bajeczki
Tzn. ta przerwa to chyba nie była aż taka długa, może z parę miesięcy. Umiejętności gry on miał już wypracowane treningami od dziecka. Ten pierwszy kawałek mu nie wychodzi, bo go nigdy nie grał, a ten drugi, kiedy już wymiata, to chyba rozimprowizował coś co miał dobrze obcykane (to chyba ma być ten kawałek, którym Fletcher zmasakrował go i jego dwóch kolegów na treningu, ten cały double time swing). Pułapka Fletchera go dodatkowo jeszcze zapaliła. Nie jestem muzykiem, więc nie wiem, może to rzeczywiście jest naciągane, ale ja to kupiłem.
UsuńFilm nominowany w pięciu kategoriach do Oscara, w tym, jako najlepszy film. Nagrodzony Złotym Globem za najlepszego aktora drugoplanowego (zgadzam się). Nie wspomnę o innych nagrodach. A Ty stawiasz 2 z 10? Ja taka ocenę wystawię filmowi, którego nie będę w stanie obejrzeć do końca, bo takie dno.
OdpowiedzUsuńRozumiem, że może się nie podobać. O gustach nie dyskutuję. Ocena jednak wystawiona przez Ciebie nie jest uczciwa. Jest stanowczo zaniżona. Trzeba docenić muzykę (świetna), zdjęcia, montaż, no i samego Simmonsa – rola jakby stworzona dla niego.
I to wszystko w sumie, według Ciebie, daje tylko 2 ? Na pewno słusznie ?
Nominacje niewiele dla mnie znaczą (tj. jeśli nie miałem czegoś w planach oglądać, a nagle zostaje obsypany nagrodami, to raczej skuszę się i go zobaczę, ale z całą pewnością nie zamierzam sugerować się przy ocenie). Moje "2" nie jest też oceną obiektywną, wskazaniem tego, jak ja odebrałem film, czy mnie ruszył, czy zaciekawił, czy wzbudził do myślenia, czy wywołał emocje, czy chciałby go raz jeszcze zobaczyć. Na wszystkie te odpowiedzi w przypadku "Whiplash" odpowiadam "nie". Gdyby film leciał w telewizji, to wątpię, że wytrwałbym do końca. Nawet mój ulubiony Simmons by mnie do tego nie przekonał.
UsuńA przy okazji, mam wrażenie, że Simmons budzi taki zachwyt głównie dlatego, że ma opinię aktora komediowego. Ja jednak pamiętam go z "Oz" i kreacja w "Whiplash" jest mocno wtórna wobec tamtej.
Torne, ja to rozumiem. Ja rozumiem i zgadzam się z tym, że każdy ma prawo do swojej oceny. Jeżeli jeszcze do tego potrafi ja uzasadnić, to wielki szacunek z mojej strony. Jednak nie mogę się zgodzić z tym, ze filmowi "Krypta" (specjalnie obejrzałem) dajesz 6, a "Whiplash" tylko 2. Rozumiem, że według Ciebie Krypta zasługuje na więcej niż Whiplash, ale aż taka różnica w ocenie!? Nie. Dla mnie jest to różnica nie do przyjcia.
UsuńKrypta, bardzo słabiutka, ale to według mnie. W tym wypadku mamy odmienne zdanie.
Owszem, Krypta nie jest niczym nadzwyczajnym, ale o dziwo (tak, sam swoją oceną jestem zdziwiony) naprawdę dobrze mi się ją oglądało. I nie wykluczam, że kiedyś ją obejrzę powtórnie.
UsuńTen film nie miał prawa ci się spodobać, chociaż i tak nie przewidziałem wszystkiego. Ale skoro w finale widzisz "pochwałę męczeństwa" to powinieneś ocenić jeszcze niżej. Nie bój się swoich wierzeń.:)
OdpowiedzUsuńA tymi debilami, co tylko cyferki widzą, to się nie przejmuj. Pamiętaj.
Ale jest w obsadzie Simmons i podobał mi się montaż, który w dwóch scenach prawie mnie "złapał", dlatego nie dostał niższej oceny
UsuńMnie ten film ujął dynamicznym i przykuwającym sposobem opowiadania banalnej historii, którą widzieliśmy już setki razy (to samo, choć innymi nieco środkami osiągnął aronofsky w Czarnym Łabędziu). Simmons mi się podobał, choć nie w każdej scenie. Film niesie przede wszystkim muzyka oraz montaż obrazu i dźwięku. Ale za to, że ten film oglądnąłem bez żenady, a wręcz z zaciekawieniem (a ja nie znoszę sportowych filmów o treningu i zwycięstwie) dałem mu aż 8/10. Ale to nie pierwszy raz, gdy nasze oceny różnią się tak bardzo. Twoje zdanie bardzo cenię i cieszę się zawsze wtedy, gdy czasem te nasze opinie się zbiegają. Dzięki za dobrze uargumentowaną opinię!
OdpowiedzUsuńTo, że mam w przypadku tego filmu odmienne zdanie o wielu osób, wcale mnie nie dziwi. Szczerze, ja lubię tę skrajną różnorodność. Nie ma nic bardziej przerażającego, jak jeden, uniwersalny gust. Dlatego też to, co mnie dziwi jest fakt, że praktycznie wszystkim film się podoba i to bardzo.
UsuńJa miałem to samo z francuskimi Nietykalnymi. WSZYSTKIM (łącznie z Tobą) ten film się podobał, a mnie zmierził. Też nie potrafiłem zrozumieć tych powszechnych zachwytów. :)
UsuńCo prawda, film oceniłam na 8 czyli na bardzo dobry, bo bardzo dobrze mi się go oglądało. Ale... zgadzam się także z twoją oceną i całkowicie ją rozumiem. Nie polubiłam tych bohaterów, choć targały mną emocje, szczególnie na początku filmu, ale to efekt sprytnych zabiegów realizacyjnych. Film bardzo sprawnie zrobiony, wydaje się, że zadajacy wazny pytania, ale tak naprawdę mało szczery - Fletcher niby chce wykuwać nowych Charlie Parkerów, ale tak naprawdę, to niewyżyty sadysta, znęcający się nad ambitnymi muzykami. właściwie o co chodzi w tym filmie? Czy autor naprawdę chcial nam coś powiedzieć? Czy tylko chciał zrobić thriller muzyczny?
OdpowiedzUsuńTy to naprawdę umiesz czasem ładnie i trafnie ująć w slowa, to co mi chodzi po glowie i nie może z niej wyjść:)
bf
Dzięki :)
Usuń