Joy (2015)
David O. Russell udaje Wesa Andersona. I niestety słabo mu to wychodzi. Im bardziej próbuje być inny niż w swoich wcześniejszych filmach, tym bardziej popada w koleiny rutyny. Tyle tylko, że w takim "Fighterze", a do pewnego stopnia nawet i w "Poradniku pozytywnego myślenia", potrafił tę rutynę wykorzystać na swoją korzyść. Tym razem amortyzatory nie zadziałały.
Oglądanie "Joy" radości nie sprawia. Choć ewidentnie widać, że taki był zamysł reżysera. Te wszystkie andersonowo-coenowskie scenki, gdzie groteska, humor, wyolbrzymianie zdarzeń miesza się ze sobą tworząc surrealistyczną rzeczywistość, w rękach Russella wypadały żenująco słabo. W tej konwencji nie do końca odnajdywali się też aktorzy. Szczególnie dotyczy to De Niro, który grał tu jak w jednym z tych filmów klasy C, w jakich uwielbia się ostatnio pojawiać. Z kolei Rossellini błaznuje przedrzeźniając samą siebie.
Co gorsza Russell nie potrafi trzymać się obranej konwencji. Z tego też powodu jego film przypomina ofiarę przedawkowania cukru: najpierw jest hiperaktywność, po której następuje faza ospałości, którą przerywa kolejna porcja cukru i skok aktywności. Reżyser wywija narracyjne piruety, które porzuca na rzecz bardziej stonowanej i "poprawnej" biografii, by w którymś momencie znów sobie przypomnieć, że przecież miała to być satyra. Ale na co jest ta satyra? Trudno powiedzieć. Po trosze dotyczy amerykańskiej rodziny, po trosze amerykańskiego stylu robienia interesów, po trosze telewizji. Ale Russell znów wyciąga tematy jak króliki z kapelusza dla samego wyciągania, a nie dlatego, że coś głębszego ma się za tym kryć.
W tym całym galimatiasie oczywiście zdarzyło się kilka niezłych momentów. Ale jako całość rzecz jest niestabilna i mało satysfakcjonująca. Jeśli o mnie chodzi, to "Joy" jest najsłabszym filmem Russella, jaki widziałem (albo drugim najgorszym; za słabo pamiętam "Igraszki z losem", by być na 100% pewnym, że "Joy" jest gorsza).
Ocena: 4
PS. Co się stało z Virginią Madsen??? :(
Oglądanie "Joy" radości nie sprawia. Choć ewidentnie widać, że taki był zamysł reżysera. Te wszystkie andersonowo-coenowskie scenki, gdzie groteska, humor, wyolbrzymianie zdarzeń miesza się ze sobą tworząc surrealistyczną rzeczywistość, w rękach Russella wypadały żenująco słabo. W tej konwencji nie do końca odnajdywali się też aktorzy. Szczególnie dotyczy to De Niro, który grał tu jak w jednym z tych filmów klasy C, w jakich uwielbia się ostatnio pojawiać. Z kolei Rossellini błaznuje przedrzeźniając samą siebie.
Co gorsza Russell nie potrafi trzymać się obranej konwencji. Z tego też powodu jego film przypomina ofiarę przedawkowania cukru: najpierw jest hiperaktywność, po której następuje faza ospałości, którą przerywa kolejna porcja cukru i skok aktywności. Reżyser wywija narracyjne piruety, które porzuca na rzecz bardziej stonowanej i "poprawnej" biografii, by w którymś momencie znów sobie przypomnieć, że przecież miała to być satyra. Ale na co jest ta satyra? Trudno powiedzieć. Po trosze dotyczy amerykańskiej rodziny, po trosze amerykańskiego stylu robienia interesów, po trosze telewizji. Ale Russell znów wyciąga tematy jak króliki z kapelusza dla samego wyciągania, a nie dlatego, że coś głębszego ma się za tym kryć.
W tym całym galimatiasie oczywiście zdarzyło się kilka niezłych momentów. Ale jako całość rzecz jest niestabilna i mało satysfakcjonująca. Jeśli o mnie chodzi, to "Joy" jest najsłabszym filmem Russella, jaki widziałem (albo drugim najgorszym; za słabo pamiętam "Igraszki z losem", by być na 100% pewnym, że "Joy" jest gorsza).
Ocena: 4
PS. Co się stało z Virginią Madsen??? :(
Komentarze
Prześlij komentarz