London Has Fallen (2016)
"Londyn w ogniu" nie powtórzył sukcesu "Olimpu". Pierwsza część była prostą jak cep konstrukcją. Ale prezentowała się na tyle dobrze, że całość zostawiła po sobie niezłe wrażenie. O dwójce nie będę mógł powiedzieć tego samego. Film przypomina drożdżówkę z budyniem, w której budyniu jest tak niewiele, że równie dobrze mogłoby go nie być. Sama bułka może i nie jest zła, ale przecież nie tym miała być.
W filmie Babaka Najafiego w nadmiarze jest tylko i wyłącznie bullshitu. Jakieś puste, sentymentalne scenki pełne smętnych spojrzeń i tekstów rodem z melodramatów są plagą w szczególności w pierwszej połowie. Wszystkiego, co definiuje dobry akcyjniak, jest niestety mocny niedobór. Po pierwsze tym razem nie ma w ogóle chemii między dwójką bohaterów. Bez bromance'u całość niestety chwieje się w posadach, a te nieliczne momenty, kiedy któryś z bohaterów próbuje zadziornie dowcipkować, kończą się w żałośnie nieporadny sposób.
Po drugie zdecydowanie brakuje filmowi one-linerów. Jednozdaniowce, specyficzna mieszanka ironii i patosu zapewniają niezbędny w tego rodzaju opowieściach dystans, ale zarazem pozwalają na zagnieżdżenie się w pamięci. Efekciarstwo, tandeta nie powinny być wadami, lecz zaletami. Tu tak nie jest. Tandety co prawda nie brakuje, ale już efekciarstwa jest mniej niż to się na pierwszy rzut oka wydaje (nie każda eksplozja pod nie podpada).
Po trzecie akcji jest tu również mniej niż należało się tego spodziewać. Tak naprawdę mamy do czynienia z jedną sekwencją, tyle że poszatkowaną, która na domiar złego została zrealizowana w zbyt statyczny sposób. Zamiast więc zaspokajać głód, pozostawia po sobie niedosyt. Tym większy, że finałowa eksplozja sprawia raczej wrażenie łatwej ucieczki, przecięcia przysłowiowego Węzła Gordyjskiego niż jego widowiskowego rozwiązania. O akcyjnym szczytowaniu nie ma mowy.
W efekcie film skwitować można zdaniem zawodu "To wszystko???". "Londyn w ogniu" powinien mieć wszystkiego więcej, a niestety wygląda, jakby go sklecono w pośpiechu tak, że poszczególne elementy trzymają się wyłącznie na słowo honoru.
Ocena: 4
W filmie Babaka Najafiego w nadmiarze jest tylko i wyłącznie bullshitu. Jakieś puste, sentymentalne scenki pełne smętnych spojrzeń i tekstów rodem z melodramatów są plagą w szczególności w pierwszej połowie. Wszystkiego, co definiuje dobry akcyjniak, jest niestety mocny niedobór. Po pierwsze tym razem nie ma w ogóle chemii między dwójką bohaterów. Bez bromance'u całość niestety chwieje się w posadach, a te nieliczne momenty, kiedy któryś z bohaterów próbuje zadziornie dowcipkować, kończą się w żałośnie nieporadny sposób.
Po drugie zdecydowanie brakuje filmowi one-linerów. Jednozdaniowce, specyficzna mieszanka ironii i patosu zapewniają niezbędny w tego rodzaju opowieściach dystans, ale zarazem pozwalają na zagnieżdżenie się w pamięci. Efekciarstwo, tandeta nie powinny być wadami, lecz zaletami. Tu tak nie jest. Tandety co prawda nie brakuje, ale już efekciarstwa jest mniej niż to się na pierwszy rzut oka wydaje (nie każda eksplozja pod nie podpada).
Po trzecie akcji jest tu również mniej niż należało się tego spodziewać. Tak naprawdę mamy do czynienia z jedną sekwencją, tyle że poszatkowaną, która na domiar złego została zrealizowana w zbyt statyczny sposób. Zamiast więc zaspokajać głód, pozostawia po sobie niedosyt. Tym większy, że finałowa eksplozja sprawia raczej wrażenie łatwej ucieczki, przecięcia przysłowiowego Węzła Gordyjskiego niż jego widowiskowego rozwiązania. O akcyjnym szczytowaniu nie ma mowy.
W efekcie film skwitować można zdaniem zawodu "To wszystko???". "Londyn w ogniu" powinien mieć wszystkiego więcej, a niestety wygląda, jakby go sklecono w pośpiechu tak, że poszczególne elementy trzymają się wyłącznie na słowo honoru.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz