Independence Day: Resurgence (2016)
Powinienem chyba pogratulować Rolandowi Emmerichowi. Po 20 latach powrócił do świata "Dnia Niepodległości" i zrobił film, który idealnie wpasowuje się do oryginału. Oglądając "Odrodzenie" miałem wrażenie, że od premiery części pierwszej minął rok, może dwa lata, a nie dwie dekady.
Nie jest to jednak z mojej strony żadna pochwała. "Dzień Niepodległości" należy bowiem do mojej osobistej trójki filmów, na których w kinie w latach 90. cierpiałem największe katusze. Kiedy więc piszę, że poziom kontynuacji jest ten sam, to znaczy to dokładnie tyle, że Emmerich nie zrobił nic, by naprawić miliony błędów narracyjnych jedynki. Znów więc dostałem legion jednowymiarowych bohaterów, z których większość istnieje tylko po to, żeby plątać się pod nogami głównych postaci. Gdyby jeszcze służyli jako mięso armatnie, ale niestety Emmerich to nie GRRM i z wielkim trudem przychodzi mu ukatrupienie bohaterów, którzy wcześniej mieli przynajmniej jedną kwestię dialogową. Kiedy już musi, to stara się je inscenizować jakby to byli święci męczennicy. Co czasami prowadzi do karykaturalnych sytuacji.
Emmerich, który przecież udowodnił chociażby w "Anonimusie", że potrafi opowiadać z zaangażowaniem, tutaj topornie przechodzi od sceny do sceny. I nawet nie patyczkuje się, by łagodnie je ze sobą scalać. Pierwsze piętnaście minut to najgorsza ekspozycja, z jaką miałem do czynienia w kinie od bardzo dawna. Reszta zbudowana jest na bazie seriali SF, które już w czasach pierwszej "Battlestar Galactici" wyglądały przestarzale.
Odrębną kwestię stanowi fundament całego filmu, czyli efekty specjalne. W zamyśle miały być chyba spektakularne i zapierające dech w piersiach. W rzeczywistości tylko raz jeszcze pokazały, dlaczego CGI jest nic nie warte. To prawda, że komputery umożliwiają stworzenie wszystkiego, co tylko sobie człowiek wymarzy. Stąd gigantyczne rozmiary statku-matki, stąd monumentalne sceny zniszczenia połowy globu. Ale "Dzień Niepodległości: Odrodzenie" boleśnie pokazuje, jak trudno jest oddać coś, co z braku lepszego słowa nazwę gravitas. Te sceny nie mają żadne ciężaru, nie czuć w nich, że w jakikolwiek fizyczny sposób wchodzą w interakcje z żywymi ludźmi, a przez to nie ma dla ich istnienia żadnego usprawiedliwienia. Oglądając je czułem się jak Neo w Matriksie: zamiast Londynu w zgliszczach widziałem zera i jedynki, tak bardzo puste, bezduszne i bezosobowe to było.
Mimo wszystko Emmerichowi jedna rzecz się nie udała. "Odrodzenia" raczej nie zaliczę do najbardziej traumatycznych przeżyć tej dekady. Nie dlatego, że film jest w jakikolwiek sposób lepszy od swojego poprzednia, a za sprawą konkurentów, którzy po prostu byli zdeterminowani, by zrobić rzeczy mniej widowiskowe, za to bardziej kretyńskie (np. "Zbuntowana", "Intruz", "Czarne słońce").
Ocena: 1
Nie jest to jednak z mojej strony żadna pochwała. "Dzień Niepodległości" należy bowiem do mojej osobistej trójki filmów, na których w kinie w latach 90. cierpiałem największe katusze. Kiedy więc piszę, że poziom kontynuacji jest ten sam, to znaczy to dokładnie tyle, że Emmerich nie zrobił nic, by naprawić miliony błędów narracyjnych jedynki. Znów więc dostałem legion jednowymiarowych bohaterów, z których większość istnieje tylko po to, żeby plątać się pod nogami głównych postaci. Gdyby jeszcze służyli jako mięso armatnie, ale niestety Emmerich to nie GRRM i z wielkim trudem przychodzi mu ukatrupienie bohaterów, którzy wcześniej mieli przynajmniej jedną kwestię dialogową. Kiedy już musi, to stara się je inscenizować jakby to byli święci męczennicy. Co czasami prowadzi do karykaturalnych sytuacji.
Emmerich, który przecież udowodnił chociażby w "Anonimusie", że potrafi opowiadać z zaangażowaniem, tutaj topornie przechodzi od sceny do sceny. I nawet nie patyczkuje się, by łagodnie je ze sobą scalać. Pierwsze piętnaście minut to najgorsza ekspozycja, z jaką miałem do czynienia w kinie od bardzo dawna. Reszta zbudowana jest na bazie seriali SF, które już w czasach pierwszej "Battlestar Galactici" wyglądały przestarzale.
Odrębną kwestię stanowi fundament całego filmu, czyli efekty specjalne. W zamyśle miały być chyba spektakularne i zapierające dech w piersiach. W rzeczywistości tylko raz jeszcze pokazały, dlaczego CGI jest nic nie warte. To prawda, że komputery umożliwiają stworzenie wszystkiego, co tylko sobie człowiek wymarzy. Stąd gigantyczne rozmiary statku-matki, stąd monumentalne sceny zniszczenia połowy globu. Ale "Dzień Niepodległości: Odrodzenie" boleśnie pokazuje, jak trudno jest oddać coś, co z braku lepszego słowa nazwę gravitas. Te sceny nie mają żadne ciężaru, nie czuć w nich, że w jakikolwiek fizyczny sposób wchodzą w interakcje z żywymi ludźmi, a przez to nie ma dla ich istnienia żadnego usprawiedliwienia. Oglądając je czułem się jak Neo w Matriksie: zamiast Londynu w zgliszczach widziałem zera i jedynki, tak bardzo puste, bezduszne i bezosobowe to było.
Mimo wszystko Emmerichowi jedna rzecz się nie udała. "Odrodzenia" raczej nie zaliczę do najbardziej traumatycznych przeżyć tej dekady. Nie dlatego, że film jest w jakikolwiek sposób lepszy od swojego poprzednia, a za sprawą konkurentów, którzy po prostu byli zdeterminowani, by zrobić rzeczy mniej widowiskowe, za to bardziej kretyńskie (np. "Zbuntowana", "Intruz", "Czarne słońce").
Ocena: 1
Komentarze
Prześlij komentarz