Wołyń (2016)
"Wołyń" to najgorszy film Smarzowskiego, jaki widziałem. Jest kwintesencją jego stylu, powielając i wyolbrzymiając wszystko to, czego w jego kinie nie lubię. W sumie to można go pochwalić za bycie konsekwentnym, ale ja tam wolałbym, żeby jednak zmienił sposób opowiadania historii. Warsztat techniczny to przecież nie wszystko. Reżyser powinien posiadać umiejętność ożywiania opowieści. A tego niestety Smarzowskiemu brakuje.
Mógłby wymieniać wiele wad "Wołynia". Jednak większość z nich sprowadza się do jednego podstawowego problemu – braku bohaterów. Jest to zarzut, który w zasadzie powtarzam przy każdym filmie Smarzowskiego (no może z wyjątkiem "Róży"). Oglądając jego obrazy łatwo zrozumieć różnicę między bohaterem a postacią. Tych drugich u Smarzowskiego jest zawsze dużo, ale nie istnieją one jako byty autonomiczne, reżyserowi nie udaje się nadać im iluzji życia. Zamiast tego są automatami, które spełniają określone funkcje. W przypadku "Wołynia" są one elementami studium społecznych relacji na kresach wschodnich tuż przed oraz w trakcie II wojny światowej. W tym celu Smarzowski tworzy całą masę postaci. Niektóre są bardziej rozbudowane (Zosia, Skiba, Wilk), inne funkcjonują jako pojedyncze hasła (większość Żydów, Rosjan, Niemców). Nawet jednak osoby rozbudowane składają się wyłącznie z rzeczy powierzchownych, które nie mówią tak naprawdę nic o ich przeżyciach, pragnieniach, charakterze relacji z innymi ludźmi. A bez tego trudno się do nich przywiązać emocjonalnie, co zaś prowadzi do tego, że los indywidualnych jednostek w tym filmie staje się obojętny.
Smarzowski bardziej koncentruje się na miejscu, na ogólnym krajobrazie epoki Wołynia niż na poszczególnych osobach. Dlatego też na próżno szukać tutaj opowieści o "miłości w nieludzkich czasach", jak to szumnie zapowiada dystrybutor na plakacie filmowym. Zosia jest główną postacią filmu tylko dlatego, że spędza najwięcej czasu na ekranie. Ale wszystkie jej relacje mają charakter zewnętrzny. Widzimy (w najlepszym razie) zachowania sugerujące emocje, ale ich samych już niestety nie.
Ten brak bohaterów okazuje się katastrofalny w ostatniej części filmu, poświęconej samemu ludobójstwu. Nie byłem w stanie tych scen spokojnie oglądać. I to wcale nie przez okrucieństwo, jakie serwuje widzom Smarzowski. Z równowagi wyprowadzał mnie kretynizm nieustannych zbiegów okoliczności, dzięki którym Zosia co rusz wychodzi cało z opresji, bo ktoś postanowił ją zignorować albo pomóc. Gdyby reżyser miał więcej postaci, pomiędzy które mógłby rozdzielić wszystkie te niewiarygodne zrządzenia losu! Albo gdyby lepiej radził sobie z przekazaniem idei irracjonalności życia, przez co pytania o to, jak to wszystko jest możliwe, w ogóle by się nie pojawiały! Niestety tak nie jest, więc każda kolejna minuta rzezi była dla mnie coraz trudniejsza do zniesienia. A i tak nie wytrzymałem. Czarę goryczy przelał Smarzowski w scenie, kiedy najpierw Polacy zabijają małe dziecko i jej matkę, a chwilę później Zosia z synkiem na ramieniu zostaje zauważona przez jednego z rzeźników, który ni stąd ni zowąd czuje coś, co każe mu jej nie zabijać tylko puścić wolno.
Na problem z brakiem bohaterów nakłada się nieumiejętność stworzenia przez Smarzowskiego iluzji swobody narracyjnej. "Wołyń" od pierwszych scen sprawia wrażenie bezwzględnie wykalkulowanego. Zmienia to film w wykład z ruchomymi obrazkami w formie ilustracji. Otwierająca "Wołyń" sekwencja wesela jest tego idealnym przykładem. Reżyser wykorzystuje ją, by nakreślić warunki istniejące na Wołyniu w okresie międzywojennym. Każda postać to punkt z wykładu, podkreślająca inny aspekty życia w tym regionie w tamtym czasie. Z intelektualnego punktu widzenia jest to bardzo sprawna metoda na przekazanie dużej porcji informacji w krótkim czasie. Ale ja wolałbym zobaczyć opowieść o konkretnych osobach na tle zawieruchy społeczno-narodowościowej. Wolałbym więc, żeby Smarzowski pierwsze sceny poświęcił naiwnej dziewojce, która zakochała się po uszy w pięknym Ukraińcu i poza nim świata nie widzi. Kiedy więc z nim chodzi pod rękę łąkami i lasami, na dalekim drugim planie można byłoby pokazywać Polaków zamykających cerkwie, wyrzucających Ukraińców z ziemi, którą "nielegalnie" zajmują.
Trzecim dużym problemem "Wołynia" są też decyzje Smarzowskiego dotyczące tego, co pokazuje, a o czym tylko mówi. Jak wiadomo w filmie obraz oddziałuje mocniej niż tylko słowa, które padają z ekranu, często jeszcze w kontekście opowieści przekazywanych z trzeciej ręki. W zamyśle "Wołyń" ma sprawiać wrażenie, że reżyser dzieli racje, że próbuje zaprezentować skomplikowany obraz sytuacji. Ale w rzeczywistości, przez fakt, że o wielu rzeczach się jedynie mówi, a nie je pokazuje, mamy do czynienia z ostentacyjną próbą manipulacji.
I znów świetnym na to przykładem jest scena wesela na początku filmu. To wtedy Smarzowski daje widzom do zrozumienia, że choć Polacy będą ofiarami, to nie są bez winy, że sami sobie wyhodowali nienawistną dzicz, która wyrwie się spod kontroli i zarżnie wszystko, co uzna za wrogie. Ale wszystkie krzywdy wyrządzone Ukraińcom przez Polaków są tylko opowiadane i w harmidrze wesela i nieporadnych prób tworzenia angażującej opowieści giną i zdecydowanie nie odnoszą takiego samego efektu, jak sekwencje prezentujące nam Ukraińców ściągających na żywca skórę z Polaków. W filmie też praktycznie nie ma dobrych Ukraińców. Ci, którzy się pojawiają, niemal zawsze są wyłącznie pochodną potrzeby uratowania głównej bohaterki filmu. Nie tyle więc są dobrymi Ukraińcami, ile narzędziami zapewniającymi kontynuację egzystencji Zosi.
Na szczęście jest w filmie kilka niezłych momentów. Podobała mi się na przykład scena, kiedy Ukraińcy symbolicznie grzebią Polskę. Jest w niej moc. Jak w żadnym innym momencie udało się tutaj reżyserowi przekazać głębię pragnienia niepodległości. Uważam też, że świetną rolę zagrał Arkadiusz Jakubik. Skiba nie jest może pełnokrwistą postacią, ale to nie przeszkodziło Jakubikowi grać na najwyższych obrotach. Jest jedyną osobą z całej obsady, która potrafiła wyrwać się z ograniczeń narzucanych bohaterom przez reżysera. Wiele to filmowi nie pomogło, ale przynajmniej przez chwilę miałem na czym skupić uwagę.
Ocena: 3
Mógłby wymieniać wiele wad "Wołynia". Jednak większość z nich sprowadza się do jednego podstawowego problemu – braku bohaterów. Jest to zarzut, który w zasadzie powtarzam przy każdym filmie Smarzowskiego (no może z wyjątkiem "Róży"). Oglądając jego obrazy łatwo zrozumieć różnicę między bohaterem a postacią. Tych drugich u Smarzowskiego jest zawsze dużo, ale nie istnieją one jako byty autonomiczne, reżyserowi nie udaje się nadać im iluzji życia. Zamiast tego są automatami, które spełniają określone funkcje. W przypadku "Wołynia" są one elementami studium społecznych relacji na kresach wschodnich tuż przed oraz w trakcie II wojny światowej. W tym celu Smarzowski tworzy całą masę postaci. Niektóre są bardziej rozbudowane (Zosia, Skiba, Wilk), inne funkcjonują jako pojedyncze hasła (większość Żydów, Rosjan, Niemców). Nawet jednak osoby rozbudowane składają się wyłącznie z rzeczy powierzchownych, które nie mówią tak naprawdę nic o ich przeżyciach, pragnieniach, charakterze relacji z innymi ludźmi. A bez tego trudno się do nich przywiązać emocjonalnie, co zaś prowadzi do tego, że los indywidualnych jednostek w tym filmie staje się obojętny.
Smarzowski bardziej koncentruje się na miejscu, na ogólnym krajobrazie epoki Wołynia niż na poszczególnych osobach. Dlatego też na próżno szukać tutaj opowieści o "miłości w nieludzkich czasach", jak to szumnie zapowiada dystrybutor na plakacie filmowym. Zosia jest główną postacią filmu tylko dlatego, że spędza najwięcej czasu na ekranie. Ale wszystkie jej relacje mają charakter zewnętrzny. Widzimy (w najlepszym razie) zachowania sugerujące emocje, ale ich samych już niestety nie.
Ten brak bohaterów okazuje się katastrofalny w ostatniej części filmu, poświęconej samemu ludobójstwu. Nie byłem w stanie tych scen spokojnie oglądać. I to wcale nie przez okrucieństwo, jakie serwuje widzom Smarzowski. Z równowagi wyprowadzał mnie kretynizm nieustannych zbiegów okoliczności, dzięki którym Zosia co rusz wychodzi cało z opresji, bo ktoś postanowił ją zignorować albo pomóc. Gdyby reżyser miał więcej postaci, pomiędzy które mógłby rozdzielić wszystkie te niewiarygodne zrządzenia losu! Albo gdyby lepiej radził sobie z przekazaniem idei irracjonalności życia, przez co pytania o to, jak to wszystko jest możliwe, w ogóle by się nie pojawiały! Niestety tak nie jest, więc każda kolejna minuta rzezi była dla mnie coraz trudniejsza do zniesienia. A i tak nie wytrzymałem. Czarę goryczy przelał Smarzowski w scenie, kiedy najpierw Polacy zabijają małe dziecko i jej matkę, a chwilę później Zosia z synkiem na ramieniu zostaje zauważona przez jednego z rzeźników, który ni stąd ni zowąd czuje coś, co każe mu jej nie zabijać tylko puścić wolno.
Na problem z brakiem bohaterów nakłada się nieumiejętność stworzenia przez Smarzowskiego iluzji swobody narracyjnej. "Wołyń" od pierwszych scen sprawia wrażenie bezwzględnie wykalkulowanego. Zmienia to film w wykład z ruchomymi obrazkami w formie ilustracji. Otwierająca "Wołyń" sekwencja wesela jest tego idealnym przykładem. Reżyser wykorzystuje ją, by nakreślić warunki istniejące na Wołyniu w okresie międzywojennym. Każda postać to punkt z wykładu, podkreślająca inny aspekty życia w tym regionie w tamtym czasie. Z intelektualnego punktu widzenia jest to bardzo sprawna metoda na przekazanie dużej porcji informacji w krótkim czasie. Ale ja wolałbym zobaczyć opowieść o konkretnych osobach na tle zawieruchy społeczno-narodowościowej. Wolałbym więc, żeby Smarzowski pierwsze sceny poświęcił naiwnej dziewojce, która zakochała się po uszy w pięknym Ukraińcu i poza nim świata nie widzi. Kiedy więc z nim chodzi pod rękę łąkami i lasami, na dalekim drugim planie można byłoby pokazywać Polaków zamykających cerkwie, wyrzucających Ukraińców z ziemi, którą "nielegalnie" zajmują.
Trzecim dużym problemem "Wołynia" są też decyzje Smarzowskiego dotyczące tego, co pokazuje, a o czym tylko mówi. Jak wiadomo w filmie obraz oddziałuje mocniej niż tylko słowa, które padają z ekranu, często jeszcze w kontekście opowieści przekazywanych z trzeciej ręki. W zamyśle "Wołyń" ma sprawiać wrażenie, że reżyser dzieli racje, że próbuje zaprezentować skomplikowany obraz sytuacji. Ale w rzeczywistości, przez fakt, że o wielu rzeczach się jedynie mówi, a nie je pokazuje, mamy do czynienia z ostentacyjną próbą manipulacji.
I znów świetnym na to przykładem jest scena wesela na początku filmu. To wtedy Smarzowski daje widzom do zrozumienia, że choć Polacy będą ofiarami, to nie są bez winy, że sami sobie wyhodowali nienawistną dzicz, która wyrwie się spod kontroli i zarżnie wszystko, co uzna za wrogie. Ale wszystkie krzywdy wyrządzone Ukraińcom przez Polaków są tylko opowiadane i w harmidrze wesela i nieporadnych prób tworzenia angażującej opowieści giną i zdecydowanie nie odnoszą takiego samego efektu, jak sekwencje prezentujące nam Ukraińców ściągających na żywca skórę z Polaków. W filmie też praktycznie nie ma dobrych Ukraińców. Ci, którzy się pojawiają, niemal zawsze są wyłącznie pochodną potrzeby uratowania głównej bohaterki filmu. Nie tyle więc są dobrymi Ukraińcami, ile narzędziami zapewniającymi kontynuację egzystencji Zosi.
Na szczęście jest w filmie kilka niezłych momentów. Podobała mi się na przykład scena, kiedy Ukraińcy symbolicznie grzebią Polskę. Jest w niej moc. Jak w żadnym innym momencie udało się tutaj reżyserowi przekazać głębię pragnienia niepodległości. Uważam też, że świetną rolę zagrał Arkadiusz Jakubik. Skiba nie jest może pełnokrwistą postacią, ale to nie przeszkodziło Jakubikowi grać na najwyższych obrotach. Jest jedyną osobą z całej obsady, która potrafiła wyrwać się z ograniczeń narzucanych bohaterom przez reżysera. Wiele to filmowi nie pomogło, ale przynajmniej przez chwilę miałem na czym skupić uwagę.
Ocena: 3
Świetna recenzja. Zgodna idealnie z moimi odczuciami. "Dostojewski polskiego kina" - jak ci się podoba takie określenie mistrza Smarzola? :)
OdpowiedzUsuńPodejrzewam, że Smarzowski wziął sobie do serca moje zarzuty wobec "Róży" :) - jej nieludzkiego wrzaski z powodu choroby narządów rodnych. W "wołyniu" cierpienia psychiczne i strach Zosi podczas rzezi wyrażony jest "cichym" krzykiem - widzimy, ale nie słyszymy.
No i cóż, głowny bohater filmu to matka Polka z dzieciątkiem na ręku, to trochę tani, choć pewny chwyt. Jak to u Smarzowskiego zazwyczaj bywa. Dziwią mnie te nadzwyczaj entuzjastyczne recenzje cenionych fachowców od kina - "wybitne kino", "mistrz", najlepszy film Smarzowskiego. Czy oni tak naprawdę myślą. Rozumiem, że trochę tak muszą, żeby ludzie poszli do kina, w końcu z tego żyją.
Przyznam ci się, że mnie mimo tych wielu wad Wołyń lepiej oglądało się od "Róży". Śmiać mi się chciało, gdy zobaczyłam scenę walki na cepy - bo już wcześniej cep kojarzył mi się z filmami Smarzowskiego - w sam raz scena a propos. Ale trzeba przyznać, że fajnie później nawiązał, gdy zabijano Polaka z wybitym w tej walce zębem.
Sceny okrucieństwa - wiadomo, że adrenalina rośnie, ludzie to lubią, choć są strasznie wstrząśnięci, ale po co pokazywał te wywalone wnętrznosci, walające się odcięte ręce, nogi? Takich rzeczy nawet w filmach o wojnie w Rwandzie nie było. Smarzowski jednak nie ma wyczucia smaku. Ale żeby oddać grozę rzezi bez czerwonej farby musiałby mieć pierwszorzędnych aktorów. A takich tu brakowało, jak również materiału scenariuszowego, który mogli by tak dobrze zagrać.
bf
Ja jednak będę bronił Róży. Tam mimo wszystko bohaterowie zostali lepiej zaprezentowani. A i całość wywarła na mnie większe wrażenie od dosłowności scen rzezi na Wołyniu.
OdpowiedzUsuńRozumiem Twoje zarzuty do braku pełnokrwistych bohaterów, choć trudno jest mi to traktować jako bezwzględny element konieczny w każdym filmie i warunkujący jego 'udanie'. Jasne, że to pomaga widzowi w nabraniu empatii do tego, co się postaciom przytrafia. Ale w "Wołyniu" da się też wszystko głęboko przeżywać i bez tego. Zdaje się, że Smarzowski chciał tu opowiedzieć historię pewnych wydarzeń, a nie postaci, stąd taka forma. Trochę mi to przypomina literaturę Odojewskiego, który też, w pewnym sensie bez emocji, na zimno, mówił o tym, co działo się na Kresach Wschodnich. I dla mnie ta relacja w "Wołyniu" na zimno wydaje się być jedyny sposobem pokazania tych okrucieństw. Bez narzucania konkretnych tonów, tak żeby każdy sam te obrazy przetrawił i zobaczył, co w nim zostawią.
OdpowiedzUsuńCo do zarzutu, że Zosi jakimś cudem zawsze udaje się wyjść cało. No cóż, w życiu też się tak zdarzało, były osoby, którym udało się przeżyć momenty, których wydaje się nikt nie powinien był przeżyć. Jak na każdej wojnie. A to, że w scenie kiedy wyskoczyła ze stodoły, jeden z oprawców puścił już wolno, ma silne uzasadnienie. To był czas, kiedy Polacy w zemście zabijali Ukraińców. Zosi siostra została zabita, bo wyszła za Ukraińca, "banderowca" - jak zarzucali jej oprawcy, choć dobrze wiemy, że to nie była prawda. A Zosia była Polką, tak jak i jej dziecko. Ten, który ją puścił, to był jej sąsiad przecież, znał ją, wiedział kim jest.
"trudno jest mi to traktować jako bezwzględny element konieczny w każdym filmie i warunkujący jego 'udanie'."
UsuńOczywiście masz rację. Ale w przypadku "Wołynia" tak nie jest, przynajmniej nie w moim odczuciu. Piszesz: "Smarzowski chciał tu opowiedzieć historię pewnych wydarzeń, a nie postaci, stąd taka forma" tak, jakby jedno wykluczało drugie. Tymczasem filmy o konkretnych wydarzeniach, które mi się najbardziej podobały, niemal ZAWSZE opowiadane były z perspektywy historii konkretnych ludzi.
Po drugie, nie jestem pewien czy rzeczywiście tak chciał to zrobić Smarzowski, skoro przez półtorej godziny nie robi nic innego, jak stara się opowiedzieć historię Zosi. Problem w tym, że robi to nieudolnie, że nie przekonał mnie do niej i innych bohaterów.
"Co do zarzutu, że Zosi jakimś cudem zawsze udaje się wyjść cało. No cóż, w życiu też się tak zdarzało"
I znów, jasne, że w teorii masz absolutnie rację. W życiu zdarzają się naprawdę niezwykłe sploty okoliczności. Mój zarzut jednak dotyczy tego, jak Smarzowski to pokazuje (a dokładniej: jak tego nie zdołał pokazać). Gdyby ten film miał więcej życia, gdyby Smarzowski zdołał skupić moją uwagę na bohaterce, gdyby potrafił zrobić to, co Gibson robi od niechcenia, wtedy nawet nie zauważyłbym, że są te liczne sploty okoliczności.