Welcome to Me (2014)
"Witajcie u mnie" także opowiada o wyobcowaniu. Tym razem jego powodem jest psychiczne zaburzenie zwane osobowością borderline. To właśnie na nie cierpi główna bohaterka. Film jest historią tego, jak taka osoba funkcjonuje w normalnym świecie, wśród zwyczajnych ludzi i jak może radzić sobie z przeszkodami, o których istnieniu inni nie mają pojęcia i z tymi, o których ona nic nie wie.
Jest w tym filmie sporo dobrych rzeczy. Przez długi czas jest to fascynujące studium jednostki odbiegającej od zakresu uznawanego za normę. Kiedy ogląda się perypetie Alice Klieg, odnosi się wrażenie, że wcale nie mamy do czynienia z osobą chorą. Alice jest raczej istotą kompletnie obcą, kosmitką, zaburzoną jedynie wtedy, kiedy jej zachowania, reakcje emocjonalne przyłoży się do ludzkiego wzorca. Jednak ani ona ani świat nie przyjmują tego do wiadomości uznając, że skoro wygląda jak typowa kobieta, mówi ludzkim językiem, odczuwa rzeczy, które można zdefiniować w ludzkich terminach, to znaczy, że jest człowiekiem. Całe cierpienie wynika więc wyłącznie z usilnych starań świata wciśnięcia jej w normy do niej nieprzystające oraz jej donkiszoterii w ustalaniu celów i pragnień, które są typowe dla innych, więc powinny być i dla niej. Tymczasem Alice choć mówi po angielsku, to jednak jej wypowiedzi nie wyrażają tego, co te sama zdania znaczyłyby w ustach zwyczajnej osoby. I na odwrót – bohaterka ma problem z rozumieniem komunikatów kierowanych do niej na ich głębszym, bardziej egzystencjalnym poziomie. Podobnie jest z emocjami, które w jej przypadku mają inną wartość odczuwania, przez co nie jest przygotowana na radzenie sobie z nimi uzbrojona jedynie w mechanizmy, które pozwalają przetrwać typowym jednostkom.
"Witajcie u mnie" pokazuje też, że tak naprawdę normalność jest bardzo wąskim zbiorem. W rzeczywistości jednostek niedostosowany jest więcej. Ale niedostosowanie wcale nie oznacza jeszcze choroby. Choć może do niej prowadzić, kiedy jednostka na siłę próbować będzie przyswoić sobie obce normy.
I kiedy film zajmuje się naświetlaniem tego problemu i wgryza się w możliwe konsekwencje takiego stanu rzeczy, "Witajcie u mnie" jest obrazem fascynującym. Ma w sobie wszystko to, co tak cenię w kinie skandynawskim: znakomicie łączy humor z egzystencjalnym cierpieniem. Doskonale odnajduje się w tej konwencji grająca główną rolę Kristen Wiig. Muszę powiedzieć, że jej kreacja bardzo mi się spodobała.
Niestety, kiedy przychodzi pora na konkluzje, twórcy filmu kompletnie stchórzyli. Zamiast oryginalnego spointowania swojej historii, wybrali koszmarnie idiotyczny happy end. Na jego widok po prostu ręce opadają. Naprawdę zaczyna się wtedy kwestionować zasadność powstania "Witajcie u mnie". Finał zrobił dużo, by zniszczyć pozytywne wrażenia, jakie wcześniej udało się twórcom we mnie wzbudzić.
Ocena: 6
Jest w tym filmie sporo dobrych rzeczy. Przez długi czas jest to fascynujące studium jednostki odbiegającej od zakresu uznawanego za normę. Kiedy ogląda się perypetie Alice Klieg, odnosi się wrażenie, że wcale nie mamy do czynienia z osobą chorą. Alice jest raczej istotą kompletnie obcą, kosmitką, zaburzoną jedynie wtedy, kiedy jej zachowania, reakcje emocjonalne przyłoży się do ludzkiego wzorca. Jednak ani ona ani świat nie przyjmują tego do wiadomości uznając, że skoro wygląda jak typowa kobieta, mówi ludzkim językiem, odczuwa rzeczy, które można zdefiniować w ludzkich terminach, to znaczy, że jest człowiekiem. Całe cierpienie wynika więc wyłącznie z usilnych starań świata wciśnięcia jej w normy do niej nieprzystające oraz jej donkiszoterii w ustalaniu celów i pragnień, które są typowe dla innych, więc powinny być i dla niej. Tymczasem Alice choć mówi po angielsku, to jednak jej wypowiedzi nie wyrażają tego, co te sama zdania znaczyłyby w ustach zwyczajnej osoby. I na odwrót – bohaterka ma problem z rozumieniem komunikatów kierowanych do niej na ich głębszym, bardziej egzystencjalnym poziomie. Podobnie jest z emocjami, które w jej przypadku mają inną wartość odczuwania, przez co nie jest przygotowana na radzenie sobie z nimi uzbrojona jedynie w mechanizmy, które pozwalają przetrwać typowym jednostkom.
"Witajcie u mnie" pokazuje też, że tak naprawdę normalność jest bardzo wąskim zbiorem. W rzeczywistości jednostek niedostosowany jest więcej. Ale niedostosowanie wcale nie oznacza jeszcze choroby. Choć może do niej prowadzić, kiedy jednostka na siłę próbować będzie przyswoić sobie obce normy.
I kiedy film zajmuje się naświetlaniem tego problemu i wgryza się w możliwe konsekwencje takiego stanu rzeczy, "Witajcie u mnie" jest obrazem fascynującym. Ma w sobie wszystko to, co tak cenię w kinie skandynawskim: znakomicie łączy humor z egzystencjalnym cierpieniem. Doskonale odnajduje się w tej konwencji grająca główną rolę Kristen Wiig. Muszę powiedzieć, że jej kreacja bardzo mi się spodobała.
Niestety, kiedy przychodzi pora na konkluzje, twórcy filmu kompletnie stchórzyli. Zamiast oryginalnego spointowania swojej historii, wybrali koszmarnie idiotyczny happy end. Na jego widok po prostu ręce opadają. Naprawdę zaczyna się wtedy kwestionować zasadność powstania "Witajcie u mnie". Finał zrobił dużo, by zniszczyć pozytywne wrażenia, jakie wcześniej udało się twórcom we mnie wzbudzić.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz