Rogue One: A Star Wars Story (2016)
Gareth Edwards to reżyserski odpowiednik Jaia Courtneya. Facet jest zły, ale jakimś cudem dostaje raz za razem w swoje ręce wielkie projekty. I, co najgorsze, nie wyciąga z nich żadnych wniosków. Widać wyraźnie, że Tony Gilroy próbował wyczyścić bałagan zrobiony przez Edwardsa, ale mu się nie udało. Wszystkie grzechy główne "Godzilli" pojawiają się i w "Łotrze 1". Po prostu mniej rzucają się w oczy.
Edwards nie potrafi budować epickiej historii. Patrząc na "Godzillę" i "Łotra 1" dochodzę do wniosku, że dla niego rozmach oznacza zaśmiecanie fabuły zbędnymi scenami i postaciami. Koncentruje się na narracyjnych pierdółkach (co w przypadku "Łotra 1" wielu osobom nie będzie przeszkadzało; bo też który zagorzały fan nie lubi, kiedy co chwilę na ekranie pojawiają kolejne szczególiki sugerujące, że twórcy są fanboyami i znają mitologię i wykreowane uniwersum), które dla całości tak naprawdę nie mają najmniejszego znaczenia lub – co jeszcze gorsze! – są redundantne.
A tak właśnie jest z początkiem "Łotra 1". Wszystkie pokazane sceny, to przeskakiwanie z planety na planetę i z czasu przeszłego do teraźniejszości, jest kompletnie pozbawione sensu. Film spokojnie mógł się rozpocząć od pokazania Jyn Erso w więzieniu i kiedy przewożona jest w kosmicznej wersji "suki". To, co jest zaprezentowano wcześniej później jest wielokrotnie powtarza czy to w dialogach czy to w powtórkach całych scen.
Niepotrzebne są też pierwsze sceny z Cassianem i Bodhim. Postaci te spokojnie mogliśmy poznawać w trakcie przygód Jyn. Zresztą twórcy byli świadomi takiej drogi rozwoju, ponieważ właśnie w ten sposób potraktowali Chirruta i Baze'a! Czy te postaci są przez to gorsze, słabiej zaprezentowane? Wcale nie! Powiedziałbym więcej, wypadają na ekranie najlepiej. Choć jest to związane z drugim wielkim grzechem Edwardsa, czyli kompletną nieumiejętnością pokazywania emocjonalnych przemian i konfliktów.
Z "Łotrem 1" mam ten sam problem, co wcześniej z nowymi "Siedmioma wspaniałymi" – wewnętrzna przemiana postaci wypada na ekranie kompletnie nieprzekonująco. Edwards uznaje za oczywisty proces dorastania do heroizmu i każe widzom przyjąć to jako aksjomat, więc czuje się w obowiązku odhaczyć to w narracji, ale bez specjalnego wysilania się. I oczywiście ma absolutną rację! Tylko po co w takim razie przez pierwsze pół filmu co chwilę rzuca sceny, które mają proces przemiany wewnętrznej wydobywać na pierwszy plan? Na przykład jedna z postaci zmienia się z fanatycznego i wiernego wojownika w postać podążającą za tym, co uważa za słuszne. Ale w filmie nie jest to kompletnie wygrane. Proces ten wypadłby o wiele bardziej przekonująco, gdyby postać otrzymała łatkę fanatyka po prostu w partiach dialogowych i tyle.
Na tle tych nieprzekonujących emocjonalnie postaci Chirrut i Baze w sposób naturalny wybijają się jako bohaterowie najciekawsi. Po pierwsze są wyraziści. Po drugie wiemy o nich wystarczająco dużo, by wyrobić sobie opinię, ale za mało, byśmy zaczęli zwracać skrupulatną uwagę na to, jak się w poszczególnych scenach zachowują. Po trzecie obaj są na tyle niedoprecyzowani, że widz w trakcie oglądania filmu w sposób zupełnie odruchowy "uzupełni" sobie ich wizerunek według własnych potrzeb. I to właśnie działa!
Problemem "Łotra 1" jest też czarny charakter. Początkowo chciałem napisać, że pod tym względem jest to "Marvel bis". Ale tak nie jest. W MCU złoczyńcy mają rację bytu, ale są po prostu żenująco słabi. Tymczasem "Łotr 1" w ogóle nie potrzebuje spersonalizowanego Złego. Ben Mendelsohn gra, jakby jego dyrektor Krennic był jakiś demonem wcielonym, choć tak naprawdę jego rola w fabule (jak i wpływ na losy Imperium) jest minimalna. Potrzebny jest bowiem tak naprawdę tylko po to, by dodać osobistego akcentu w historii Jyn (co jest ok., choć i tak uważam, że można się było spokojnie bez tego obyć).
"Łotr 1" nie jest bowiem historią garstki bohaterów stających naprzeciw Wielkiemu Złoczyńcy i armii jego służalców. To historia zwykłych ludzi, którzy rzucają wyzwanie Systemowi, gigantycznej maszynie, w której pojedyncze jednostki są po prostu nieistotne... a w każdym razie System chciałby, żebyśmy w to wierzyli. Krennic zamiast być więc granym przez Mendelsohna, jakby to był sam Imperator, powinien być po prostu zwyczajnym urzędnikiem średniego szczebla typowego systemu totalitarnego. Oczywiście mógłby i tak wypadać wyraziściej. W końcu kimś dokładnie takim jest Mr. Smith z "Matrixa". Ale u braci Wachowskich, choć Smith jest sługą Systemu, leukocytem, to zarazem funkcjonuje jako najwyższa wroga instancja. Nie widzimy jego przełożonych, przed którymi musiałby się płaszczyć. Tymczasem w "Łotrze 1" symbolika białej krwinki w postaci Krennica została zachowana (strój), ale zarazem postać została zmieniona w impotentna przez wszystkie te sceny, w których pokazano, że tak naprawdę jest nikim.
I w końcu jest jeszcze Darth Vader. Postać również kompletnie zbędna. Funkcjonuje tu na tej samej zasadzie co Joker w "Legionie samobójców", czyli ma stanowić przynętę dla fanów uniwersum, których główni bohaterowie nie interesują (przynajmniej na początku,w momencie decydowania, czy iść do kina). Na szczęście Disney poradził sobie lepiej od Warnera i Darth choć jest niepotrzebny, to przynajmniej ma fajne sceny (szczególnie ostatnia).
Za to "Łotrowi 1" nie mogę odmówić widowiskowości. Podobał mi się stosunek do wizualnej strony przedsięwzięcia. Z jednej strony postawiono na rozmach, ale zarazem nie ma tutaj tego podejścia "mind-blowing" typowego dla Baya i Emmericha, które polega na wrzucaniu wszystkiego licząc, że przeciążenie zmysłów oznacza najwyższą formę widowiskowości. Ostatnie 40 minut to całkiem satysfakcjonujący kawał kina. Szkoda tylko, że trzeba do nich jakoś dotrwać.
Ocena: 5
Edwards nie potrafi budować epickiej historii. Patrząc na "Godzillę" i "Łotra 1" dochodzę do wniosku, że dla niego rozmach oznacza zaśmiecanie fabuły zbędnymi scenami i postaciami. Koncentruje się na narracyjnych pierdółkach (co w przypadku "Łotra 1" wielu osobom nie będzie przeszkadzało; bo też który zagorzały fan nie lubi, kiedy co chwilę na ekranie pojawiają kolejne szczególiki sugerujące, że twórcy są fanboyami i znają mitologię i wykreowane uniwersum), które dla całości tak naprawdę nie mają najmniejszego znaczenia lub – co jeszcze gorsze! – są redundantne.
A tak właśnie jest z początkiem "Łotra 1". Wszystkie pokazane sceny, to przeskakiwanie z planety na planetę i z czasu przeszłego do teraźniejszości, jest kompletnie pozbawione sensu. Film spokojnie mógł się rozpocząć od pokazania Jyn Erso w więzieniu i kiedy przewożona jest w kosmicznej wersji "suki". To, co jest zaprezentowano wcześniej później jest wielokrotnie powtarza czy to w dialogach czy to w powtórkach całych scen.
Niepotrzebne są też pierwsze sceny z Cassianem i Bodhim. Postaci te spokojnie mogliśmy poznawać w trakcie przygód Jyn. Zresztą twórcy byli świadomi takiej drogi rozwoju, ponieważ właśnie w ten sposób potraktowali Chirruta i Baze'a! Czy te postaci są przez to gorsze, słabiej zaprezentowane? Wcale nie! Powiedziałbym więcej, wypadają na ekranie najlepiej. Choć jest to związane z drugim wielkim grzechem Edwardsa, czyli kompletną nieumiejętnością pokazywania emocjonalnych przemian i konfliktów.
Z "Łotrem 1" mam ten sam problem, co wcześniej z nowymi "Siedmioma wspaniałymi" – wewnętrzna przemiana postaci wypada na ekranie kompletnie nieprzekonująco. Edwards uznaje za oczywisty proces dorastania do heroizmu i każe widzom przyjąć to jako aksjomat, więc czuje się w obowiązku odhaczyć to w narracji, ale bez specjalnego wysilania się. I oczywiście ma absolutną rację! Tylko po co w takim razie przez pierwsze pół filmu co chwilę rzuca sceny, które mają proces przemiany wewnętrznej wydobywać na pierwszy plan? Na przykład jedna z postaci zmienia się z fanatycznego i wiernego wojownika w postać podążającą za tym, co uważa za słuszne. Ale w filmie nie jest to kompletnie wygrane. Proces ten wypadłby o wiele bardziej przekonująco, gdyby postać otrzymała łatkę fanatyka po prostu w partiach dialogowych i tyle.
Na tle tych nieprzekonujących emocjonalnie postaci Chirrut i Baze w sposób naturalny wybijają się jako bohaterowie najciekawsi. Po pierwsze są wyraziści. Po drugie wiemy o nich wystarczająco dużo, by wyrobić sobie opinię, ale za mało, byśmy zaczęli zwracać skrupulatną uwagę na to, jak się w poszczególnych scenach zachowują. Po trzecie obaj są na tyle niedoprecyzowani, że widz w trakcie oglądania filmu w sposób zupełnie odruchowy "uzupełni" sobie ich wizerunek według własnych potrzeb. I to właśnie działa!
Problemem "Łotra 1" jest też czarny charakter. Początkowo chciałem napisać, że pod tym względem jest to "Marvel bis". Ale tak nie jest. W MCU złoczyńcy mają rację bytu, ale są po prostu żenująco słabi. Tymczasem "Łotr 1" w ogóle nie potrzebuje spersonalizowanego Złego. Ben Mendelsohn gra, jakby jego dyrektor Krennic był jakiś demonem wcielonym, choć tak naprawdę jego rola w fabule (jak i wpływ na losy Imperium) jest minimalna. Potrzebny jest bowiem tak naprawdę tylko po to, by dodać osobistego akcentu w historii Jyn (co jest ok., choć i tak uważam, że można się było spokojnie bez tego obyć).
"Łotr 1" nie jest bowiem historią garstki bohaterów stających naprzeciw Wielkiemu Złoczyńcy i armii jego służalców. To historia zwykłych ludzi, którzy rzucają wyzwanie Systemowi, gigantycznej maszynie, w której pojedyncze jednostki są po prostu nieistotne... a w każdym razie System chciałby, żebyśmy w to wierzyli. Krennic zamiast być więc granym przez Mendelsohna, jakby to był sam Imperator, powinien być po prostu zwyczajnym urzędnikiem średniego szczebla typowego systemu totalitarnego. Oczywiście mógłby i tak wypadać wyraziściej. W końcu kimś dokładnie takim jest Mr. Smith z "Matrixa". Ale u braci Wachowskich, choć Smith jest sługą Systemu, leukocytem, to zarazem funkcjonuje jako najwyższa wroga instancja. Nie widzimy jego przełożonych, przed którymi musiałby się płaszczyć. Tymczasem w "Łotrze 1" symbolika białej krwinki w postaci Krennica została zachowana (strój), ale zarazem postać została zmieniona w impotentna przez wszystkie te sceny, w których pokazano, że tak naprawdę jest nikim.
I w końcu jest jeszcze Darth Vader. Postać również kompletnie zbędna. Funkcjonuje tu na tej samej zasadzie co Joker w "Legionie samobójców", czyli ma stanowić przynętę dla fanów uniwersum, których główni bohaterowie nie interesują (przynajmniej na początku,w momencie decydowania, czy iść do kina). Na szczęście Disney poradził sobie lepiej od Warnera i Darth choć jest niepotrzebny, to przynajmniej ma fajne sceny (szczególnie ostatnia).
Za to "Łotrowi 1" nie mogę odmówić widowiskowości. Podobał mi się stosunek do wizualnej strony przedsięwzięcia. Z jednej strony postawiono na rozmach, ale zarazem nie ma tutaj tego podejścia "mind-blowing" typowego dla Baya i Emmericha, które polega na wrzucaniu wszystkiego licząc, że przeciążenie zmysłów oznacza najwyższą formę widowiskowości. Ostatnie 40 minut to całkiem satysfakcjonujący kawał kina. Szkoda tylko, że trzeba do nich jakoś dotrwać.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz