La La Land (2016)
Czy to tylko koincydencja, czy może mamy do czynienia z narodzinami nowego trendu w amerykańskim kinie? Trendu polegającego na składaniu hołdu gatunkom Złotej Ery Hollywood poprzez tworzenie współczesnych wariacji popularnych przed laty standardów. Coś takiego dokonał David Mackenzie w "Aż do piekła" z westernem. A teraz musicalowi oddaje hołd Damien Chazelle w "La La Land".
Osobiście "Aż do piekła" stawiam znacznie wyżej, ale na świecie zdecydowanie popularniejszy jest "La La Land". Zastanawiam się, dlaczego tak się stało. Czy może chodzić o to, że ten pierwszy jest oceniany jako wtórny (tak, dość często słyszę lub czytam podobny zarzut), a ten drugi (pomimo dosłownego cytowania klasyki) nie? Jeśli tak, to najwyraźniej świat woli ostentacyjność, którą Chazelle serwuje na każdym kroku. Od pierwszej sceny, z logiem Summit przetworzonym tak, by sugerowało dawne kino (wykreowane, bowiem sam Summit powstał długo po zakończeniu Złotej Ery Hollywood, bo w 1991 i tym samym nie można było skorzystać z historycznej planszy), reżyser nie ustaje w krzyczeniu do widza, że wszystko w tym filmie jest ukłonem w stronę tego, co kiedyś było.
Na początku ta ostentacja nie bardzo mi przeszkadzała. Muzyczna sekwencja otwierająca zachwyciła mnie i w tym momencie byłem w stanie kupić film w ciemno. Ale im dłużej to wszystko trwało, tym bardzie stawało się męczące. Tym bardziej, że nie tylko to mnie irytowało. Jest też łopatologia porównania życia do jazzu, z którego reżyser korzysta raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Na scenę rozmowy przy kolacji, która zaczyna się i kończy wraz z płynącym w tle utworem (koniec oczywiście – w myśl zasady "dosłowność rządzi" – podkreślony zostaje ujęciem na gramofon i zatrzymaniem się płyty!), mogłem już zareagować jedynie facepalmem.
"La La Landowi" nie mogę odmówić technicznego mistrzostwa. Chazelle wykonał imponującą robotę. Ale wszystkie jego pomysły, cała ta skomplikowana konstrukcja jest przerażająco wyrachowana tak, że dla mnie historia dwójki ludzi zakochanych, zagubionych, podążających za marzeniami, gdzieś się w tym gubi. Samo tworzenie kina opartego na formie oczywiście nie jest wadą. Problem polega na tym, że Chazelle mówi "a", ale nie chce powiedzieć "b". Wtedy bowiem musiałby pożegnać się z marzeniami o komercyjnym sukcesie. Ten kompromis artystyczny, który najwyraźniej wiele osób uważa za słuszny i odświeżający (sądząc po wystawianych ocenach), u mnie wywołuje jedynie wzruszenie ramion. Dla mnie jest to pustka. Wolałbym mniej perfekcji, a więcej życia.
"La La Land" nie jest jednak tak surowy jak "Whiplash", co oznacza, że ma więcej elementów, które rozpraszały moją uwagę (Gosling i Stone tworzą fajny duet, podobały mi się też drobiazgi, jak kolor bluzek aktorek czekających na przesłuchanie w jednej z pierwszych scen). Dlatego też rzecz uznaję za najlepszą w dorobku reżysera. Ale jednocześnie ostatecznie przekonałem się, że jego podejście do tworzenia kina nie bardzo mi odpowiada.
Ocena: 6
Osobiście "Aż do piekła" stawiam znacznie wyżej, ale na świecie zdecydowanie popularniejszy jest "La La Land". Zastanawiam się, dlaczego tak się stało. Czy może chodzić o to, że ten pierwszy jest oceniany jako wtórny (tak, dość często słyszę lub czytam podobny zarzut), a ten drugi (pomimo dosłownego cytowania klasyki) nie? Jeśli tak, to najwyraźniej świat woli ostentacyjność, którą Chazelle serwuje na każdym kroku. Od pierwszej sceny, z logiem Summit przetworzonym tak, by sugerowało dawne kino (wykreowane, bowiem sam Summit powstał długo po zakończeniu Złotej Ery Hollywood, bo w 1991 i tym samym nie można było skorzystać z historycznej planszy), reżyser nie ustaje w krzyczeniu do widza, że wszystko w tym filmie jest ukłonem w stronę tego, co kiedyś było.
Na początku ta ostentacja nie bardzo mi przeszkadzała. Muzyczna sekwencja otwierająca zachwyciła mnie i w tym momencie byłem w stanie kupić film w ciemno. Ale im dłużej to wszystko trwało, tym bardzie stawało się męczące. Tym bardziej, że nie tylko to mnie irytowało. Jest też łopatologia porównania życia do jazzu, z którego reżyser korzysta raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Na scenę rozmowy przy kolacji, która zaczyna się i kończy wraz z płynącym w tle utworem (koniec oczywiście – w myśl zasady "dosłowność rządzi" – podkreślony zostaje ujęciem na gramofon i zatrzymaniem się płyty!), mogłem już zareagować jedynie facepalmem.
"La La Landowi" nie mogę odmówić technicznego mistrzostwa. Chazelle wykonał imponującą robotę. Ale wszystkie jego pomysły, cała ta skomplikowana konstrukcja jest przerażająco wyrachowana tak, że dla mnie historia dwójki ludzi zakochanych, zagubionych, podążających za marzeniami, gdzieś się w tym gubi. Samo tworzenie kina opartego na formie oczywiście nie jest wadą. Problem polega na tym, że Chazelle mówi "a", ale nie chce powiedzieć "b". Wtedy bowiem musiałby pożegnać się z marzeniami o komercyjnym sukcesie. Ten kompromis artystyczny, który najwyraźniej wiele osób uważa za słuszny i odświeżający (sądząc po wystawianych ocenach), u mnie wywołuje jedynie wzruszenie ramion. Dla mnie jest to pustka. Wolałbym mniej perfekcji, a więcej życia.
"La La Land" nie jest jednak tak surowy jak "Whiplash", co oznacza, że ma więcej elementów, które rozpraszały moją uwagę (Gosling i Stone tworzą fajny duet, podobały mi się też drobiazgi, jak kolor bluzek aktorek czekających na przesłuchanie w jednej z pierwszych scen). Dlatego też rzecz uznaję za najlepszą w dorobku reżysera. Ale jednocześnie ostatecznie przekonałem się, że jego podejście do tworzenia kina nie bardzo mi odpowiada.
Ocena: 6
Bardzo niekonkretna notatka, z której nic nie wynika.:(
OdpowiedzUsuń