Flatliners (2017)
Biedny Duńczyk. Pewnie liczył, że - jak wielu jego kolegów - zdoła zrobić karierę w Hollywood. Jednak jego amerykańskie filmy kinowe są albo słabe albo złe (lepiej radzi sobie w telewizji). "Linia życia" należy do tej drugiej kategorii.
Oczywiście oryginał nie był jakimś szczególnie udanym tytułem. Był jednak dzieckiem swojej epoki, świetnie oddając ówczesne lęki, fascynacje i kiczowate zainteresowania. O "Linii życia" z 2017 roku nie można powiedzieć tego samego. Jest to produkt taśmowy powstały wyłącznie w celu wyciągnięcia kasy z naiwnych widzów, bez nawet udawania, że miało się na niego jakiś pomysł. A przecież można było do tematu podejść na wiele sposobów. Na przykład można było zrobić z tego kino lekkie, może nawet campowe, z barwnymi i zadziornymi postaciami, które wpadają po uszy w tarapaty mieszając się w sprawy, o których nie mają zielonego pojęcia. Można też było postawić na klimat strachu i niepokoju, skupić się nie tyle na bohaterach ile na tym, co się im przydarza
Niels Arden Oplev i scenarzyści nie wybrali żadnej z tych dróg. Film jest więc zwyczajnie nudny, a bohaterowie - mimo całej sympatii do aktorów – nie wypadają zbyt ciekawie, więc nie bardzo im kibicowałem. Sama intryga, a w szczególności sposób rozwiązania problemu, jest mocnym rozczarowaniem, ponieważ czyni z całej opowieści błahostkę. Do tego wszystkiego obecność Kiefera Sutherlanda może jedynie drażnić tych, którzy znają oryginał, bo choć jest, to tak naprawdę go nie ma. Zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby postać zagrał ktoś, kto nie kojarzyłby się z "Linią życia" sprzed 27 lat.
Oplev nie opowiada więc ciekawej historii, nie ma przykuwających uwagę bohaterów, nie potrafi budować klimatu, a scenom horrorowym brakuje przytupu. Pozostał więc tylko sam punkt wyjścia, który nie był zły. I James Norton (który z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, prezentuje ciało, które zdecydowanie bardziej pasuje do kina komiksowego niż do filmu o studentach medycyny).
Ocena: 2
Oczywiście oryginał nie był jakimś szczególnie udanym tytułem. Był jednak dzieckiem swojej epoki, świetnie oddając ówczesne lęki, fascynacje i kiczowate zainteresowania. O "Linii życia" z 2017 roku nie można powiedzieć tego samego. Jest to produkt taśmowy powstały wyłącznie w celu wyciągnięcia kasy z naiwnych widzów, bez nawet udawania, że miało się na niego jakiś pomysł. A przecież można było do tematu podejść na wiele sposobów. Na przykład można było zrobić z tego kino lekkie, może nawet campowe, z barwnymi i zadziornymi postaciami, które wpadają po uszy w tarapaty mieszając się w sprawy, o których nie mają zielonego pojęcia. Można też było postawić na klimat strachu i niepokoju, skupić się nie tyle na bohaterach ile na tym, co się im przydarza
Niels Arden Oplev i scenarzyści nie wybrali żadnej z tych dróg. Film jest więc zwyczajnie nudny, a bohaterowie - mimo całej sympatii do aktorów – nie wypadają zbyt ciekawie, więc nie bardzo im kibicowałem. Sama intryga, a w szczególności sposób rozwiązania problemu, jest mocnym rozczarowaniem, ponieważ czyni z całej opowieści błahostkę. Do tego wszystkiego obecność Kiefera Sutherlanda może jedynie drażnić tych, którzy znają oryginał, bo choć jest, to tak naprawdę go nie ma. Zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby postać zagrał ktoś, kto nie kojarzyłby się z "Linią życia" sprzed 27 lat.
Oplev nie opowiada więc ciekawej historii, nie ma przykuwających uwagę bohaterów, nie potrafi budować klimatu, a scenom horrorowym brakuje przytupu. Pozostał więc tylko sam punkt wyjścia, który nie był zły. I James Norton (który z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, prezentuje ciało, które zdecydowanie bardziej pasuje do kina komiksowego niż do filmu o studentach medycyny).
Ocena: 2
Komentarze
Prześlij komentarz