The Case for Christ (2017)
Oglądając "Sprawę Chrystusa" można pomyśleć, że amerykańscy chrześcijanie przeżywali straszliwe chwile na początku lat 80. Wszędzie szerzył się ateizm. Na wierzących patrzono jak na wariatów. Wspominanie o religii w miejscu pracy narażało na kąśliwe uwagi. Ale dzielni chrześcijanie nie poddawali się. Przepełnieni miłością, z otwartymi ramionami witali każdego, dając im szansę na harmonię, sukces i szczęście w życiu prywatnym oraz zawodowym. Piękna bajka, ale ja jej nie kupuję.
Mnie mimo wszystko lata 80. kojarzą się "trochę" inaczej. To był czas, kiedy wierni byli w ekstazie, bo oto Bóg zadziałał i postanowił oczyścić Ziemię z plagi zboczeńców i innych grzeszników zsyłając HIV. Wśród religijnych rodziców panowała zaś masowa histeria związana z lękiem przed satanistami, którzy za pomocą gry Dungeons & Dragons i heavy metalu deprawowali ich dzieci.
Ten kontrast między tym, jak ja widzę lata 80., a tym, jak je widzi reżyser "Sprawy Chrystusa", mógł stanowić wielki atut filmu. Niestety Jon Gunn go nie wykorzystał. Jego opowieść jest łopatologiczna, zbudowana na bazie najbardziej topornych metafor i analogii, jakie tylko można sobie wyobrazić. Dialogi straszą zdaniami wyjętymi z podręczników do religii, a bohaterowie są tak papierowi, że nie sposób uwierzyć w to, iż stworzono ich na bazie rzeczywistych osób, a fabułę zainspirowały prawdziwe wydarzenia.
Również wiedza, którą przekazuje reżyser, przeraża mnie uproszczeniami i pominięciami. Tak się składa, że swego czasu interesowałem się pismami pierwszych chrześcijan i miejscami nie mogłem usiedzieć spokojnie, kiedy słuchałem bzdur, które wypowiadają bohaterowie, by przekonać widzów do jedynej słusznej wizji Jezusa i jego życia (oraz śmierci/zmartwychwstania). Najgorsze jest to, że ten półprawdy i ogólniki reżyser przekazuje w taki sposób, że brzmią nie tylko rozsądnie, ale wręcz przekonująco i dogmatycznie. Zdają się tak oczywiste, że nie sposób je zanegować. A przecież większość z przeprowadzonych w filmie dowodów wymaga przyjęcie pewnych założeń, które wcale nie są pewnikami, jak chce to widzom wmówić Gunn.
Przerażały mnie też rzeczy, które dla reżysera były tak naturalne, że chyba nawet nie zwracał na nie uwagi. Jak choćby to, że uważa za niepodlegający dyskusji fakt, że ateista i wierząca osoba nie mogą stworzyć harmonijnego związku, jedno z nich musi się nawrócić (w tym filmie oczywiście czyni to ateista). W "Sprawie Chrystusa" jest też wiele scen pozornej tolerancji chrześcijan. Pozornej, ponieważ zachowanie ateisty jest tak ostro przeszarżowane, że to, co wyczynia jego nawrócona żona wydaje się błahe i niewinne. A przecież prowadzi z nim regularną podjazdową wojnę psychologiczną: wpływa na dziecko, bombarduje go religijnymi frazesami, choć jednocześnie głosi słowa tolerancji.
Dla mnie "Sprawa Chrystusa" to nie tylko słaby film, ale też kwintesencja wszystkiego co najgorsze w kinie religijnym. O wierze można (i trzeba!) mówić inaczej.
Ocena: 3
Mnie mimo wszystko lata 80. kojarzą się "trochę" inaczej. To był czas, kiedy wierni byli w ekstazie, bo oto Bóg zadziałał i postanowił oczyścić Ziemię z plagi zboczeńców i innych grzeszników zsyłając HIV. Wśród religijnych rodziców panowała zaś masowa histeria związana z lękiem przed satanistami, którzy za pomocą gry Dungeons & Dragons i heavy metalu deprawowali ich dzieci.
Ten kontrast między tym, jak ja widzę lata 80., a tym, jak je widzi reżyser "Sprawy Chrystusa", mógł stanowić wielki atut filmu. Niestety Jon Gunn go nie wykorzystał. Jego opowieść jest łopatologiczna, zbudowana na bazie najbardziej topornych metafor i analogii, jakie tylko można sobie wyobrazić. Dialogi straszą zdaniami wyjętymi z podręczników do religii, a bohaterowie są tak papierowi, że nie sposób uwierzyć w to, iż stworzono ich na bazie rzeczywistych osób, a fabułę zainspirowały prawdziwe wydarzenia.
Również wiedza, którą przekazuje reżyser, przeraża mnie uproszczeniami i pominięciami. Tak się składa, że swego czasu interesowałem się pismami pierwszych chrześcijan i miejscami nie mogłem usiedzieć spokojnie, kiedy słuchałem bzdur, które wypowiadają bohaterowie, by przekonać widzów do jedynej słusznej wizji Jezusa i jego życia (oraz śmierci/zmartwychwstania). Najgorsze jest to, że ten półprawdy i ogólniki reżyser przekazuje w taki sposób, że brzmią nie tylko rozsądnie, ale wręcz przekonująco i dogmatycznie. Zdają się tak oczywiste, że nie sposób je zanegować. A przecież większość z przeprowadzonych w filmie dowodów wymaga przyjęcie pewnych założeń, które wcale nie są pewnikami, jak chce to widzom wmówić Gunn.
Przerażały mnie też rzeczy, które dla reżysera były tak naturalne, że chyba nawet nie zwracał na nie uwagi. Jak choćby to, że uważa za niepodlegający dyskusji fakt, że ateista i wierząca osoba nie mogą stworzyć harmonijnego związku, jedno z nich musi się nawrócić (w tym filmie oczywiście czyni to ateista). W "Sprawie Chrystusa" jest też wiele scen pozornej tolerancji chrześcijan. Pozornej, ponieważ zachowanie ateisty jest tak ostro przeszarżowane, że to, co wyczynia jego nawrócona żona wydaje się błahe i niewinne. A przecież prowadzi z nim regularną podjazdową wojnę psychologiczną: wpływa na dziecko, bombarduje go religijnymi frazesami, choć jednocześnie głosi słowa tolerancji.
Dla mnie "Sprawa Chrystusa" to nie tylko słaby film, ale też kwintesencja wszystkiego co najgorsze w kinie religijnym. O wierze można (i trzeba!) mówić inaczej.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz