Annihilation (2018)
Na wstępie wyjaśnijmy sobie jedno: jeśli czekacie z obejrzeniem filmu, aż przeczytacie książkę Jeffa VanderMeera, to przestańcie i sięgnijcie po "Anihilację" jak najszybciej. To wcale nie jest ekranizacja "Unicestwienia". Obraz Alexa Garlanda ma z książką mniej więcej tyle wspólnego, co "Pamięć absolutna" z opowiadaniem Dicka "Przypomnimy to panu hurtowo"... a może jeszcze mniej. Garland wykorzystał w swoim filmie tylko kilka z elementów, jakie znalazły się w powieści VanderMeera, wymieszał je po swojemu i stworzył rzecz, która znających oryginał może przyprawić o ból głowy, jeśli będą się upierać, by traktować ją jako ekranizacją.
Mając to z głowy, mogę się zająć oceną "Anihilacji". Cóż, muszę powiedzieć, że jestem trochę rozczarowany. Po fali zachwytów, jaka mnie zalała po premierze filmu, spodziewałem się klimatu co najmniej "Blade Runnera 2049" oraz inteligencji "Nowego początku". Nic z tego nie otrzymałem. "Anihilacja" to standardowa opowieść o drużynie, która trafia w sam środek sytuacji, której nie pojmuje, co stanowi śmiertelne zagrożenie. To rzecz bardzo podobna do "Kill Command", tyle że lepiej technicznie wykonana i zdecydowanie lepiej zagrana, no i zamiast robotów ma dziwne stwory.
Sprawność realizacyjna jednak nie ukryła wszystkich bezsensownych sytuacji (i idiotycznych dialogów). Rzuca się w oczy fakt, że w filmie nie jest za dobrze zaprezentowana ani drużyna ani misja, którą kobiety mają wykonać. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego w takim składzie wyruszyły poza barierę. Kilka z bohaterek jest niby przedstawicielkami nauk ścisłych, ale poza graną przez Portman Leną żadna z nich nie wykonuje jakichkolwiek badań. Nie jest zresztą dla mnie jasne, czy wyprawa jest w ogóle misją badawczą. Kobiety zachowują się raczej tak, jakby to był rekonesans - ale jeśli to prawda, to dwie trzecie składu jest bez sensu (co w takiej ekipie robi psycholożka?).
Nie podobało mi się również to, że reżyser tak mało czasu poświęca na budowanie relacji między członkiniami wyprawy. Dziwiło mnie to tym bardziej, że przecież znaczna część filmu opowiada o tym, jak przebywanie w strefie zmienia bohaterki, co między innymi powinno przejawiać w zmianach charakterologicznych i w modyfikacjach interakcji. Garland pozostawia to wszystko na bardzo ogólnym poziomie, przez co wszystkie kobiety poza Leną są jedynie balonowym balastem odrzucanym wraz z kontynuacją procesu wznoszenia się.
Czas, który reżyser powinien był poświęcić kobietom z ekipy, został zmarnowany na retrospekcje. Są one dość bogatym źródłem wiedzy na temat motywacji Leny. Co jednak w kontekście tego, o czym jest ten film i jak się kończy, nie ma większego znaczenia. Naprawdę można było kwestię poczucia winy zmieścić w pięciu minutach.
Za to podobało mi się zakończenie. Nie jego wymowa, bo Garland raczej markuje zadawanie pytań na temat tożsamości, obcości i asymilacji. Końcówka podobała mi się w jej czysto estetycznych aspektach. To, że ma formę tańca, to, jak dźwiękowo jest zrealizowana. Miało to swój klimat i było całkiem interesujące. Szkoda, że podobnych scen w filmie nie ma więcej.
Ocena: 6
Mając to z głowy, mogę się zająć oceną "Anihilacji". Cóż, muszę powiedzieć, że jestem trochę rozczarowany. Po fali zachwytów, jaka mnie zalała po premierze filmu, spodziewałem się klimatu co najmniej "Blade Runnera 2049" oraz inteligencji "Nowego początku". Nic z tego nie otrzymałem. "Anihilacja" to standardowa opowieść o drużynie, która trafia w sam środek sytuacji, której nie pojmuje, co stanowi śmiertelne zagrożenie. To rzecz bardzo podobna do "Kill Command", tyle że lepiej technicznie wykonana i zdecydowanie lepiej zagrana, no i zamiast robotów ma dziwne stwory.
Sprawność realizacyjna jednak nie ukryła wszystkich bezsensownych sytuacji (i idiotycznych dialogów). Rzuca się w oczy fakt, że w filmie nie jest za dobrze zaprezentowana ani drużyna ani misja, którą kobiety mają wykonać. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego w takim składzie wyruszyły poza barierę. Kilka z bohaterek jest niby przedstawicielkami nauk ścisłych, ale poza graną przez Portman Leną żadna z nich nie wykonuje jakichkolwiek badań. Nie jest zresztą dla mnie jasne, czy wyprawa jest w ogóle misją badawczą. Kobiety zachowują się raczej tak, jakby to był rekonesans - ale jeśli to prawda, to dwie trzecie składu jest bez sensu (co w takiej ekipie robi psycholożka?).
Nie podobało mi się również to, że reżyser tak mało czasu poświęca na budowanie relacji między członkiniami wyprawy. Dziwiło mnie to tym bardziej, że przecież znaczna część filmu opowiada o tym, jak przebywanie w strefie zmienia bohaterki, co między innymi powinno przejawiać w zmianach charakterologicznych i w modyfikacjach interakcji. Garland pozostawia to wszystko na bardzo ogólnym poziomie, przez co wszystkie kobiety poza Leną są jedynie balonowym balastem odrzucanym wraz z kontynuacją procesu wznoszenia się.
Czas, który reżyser powinien był poświęcić kobietom z ekipy, został zmarnowany na retrospekcje. Są one dość bogatym źródłem wiedzy na temat motywacji Leny. Co jednak w kontekście tego, o czym jest ten film i jak się kończy, nie ma większego znaczenia. Naprawdę można było kwestię poczucia winy zmieścić w pięciu minutach.
Za to podobało mi się zakończenie. Nie jego wymowa, bo Garland raczej markuje zadawanie pytań na temat tożsamości, obcości i asymilacji. Końcówka podobała mi się w jej czysto estetycznych aspektach. To, że ma formę tańca, to, jak dźwiękowo jest zrealizowana. Miało to swój klimat i było całkiem interesujące. Szkoda, że podobnych scen w filmie nie ma więcej.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz